poniedziałek, 1 listopada 2010

Sunday Night and Monday Morning

Nie chcę i nie potrafię napisać recenzji z wczorajszego przedstawienia, jakie odbyło się w poznańskiej Operze. Najkrócej rzeknę, iż nie spodziewałem się tak pięknego występu CETI. Wszyscy grali jak natchnieni, z wielką swobodą, co przecież nie kojarzy się to zazwyczaj z takim miejscem jak Opera, ale także i z dostojeństwem, godnym tego miejsca. Ok. 1,5 godziny występu pozostawiło tylko niedosyt - dlaczego tak krótko?!!! Ale właśnie ten niedosyt także jest piękny i pozostawi ten wieczór na długo w pamięci. Nie ma nic gorszego jak przedobrzyć z butelką wina, kiedy smak zamienia się odrzucającą gorycz. Grzegorz Kupczyk, Marysia Wietrzykowska, gitarzyści Bartki i czadowo grający Mucek na bębnach, umiejętnie wydobyli bukiet smaku z przyrządzonych przez siebie potraw, czarując nim po wszystkich zakątkach starych murów wnętrza Opery. Chór, orkiestra i piątka długowłosych "szarpidrutów", a ileż elegancji, stylowości i piękna. I jak Oni byli zgrani,zupełnie  jakby to był już n-ty koncert na trasie. A to tylko jeden, specjalny, dla Poznania, dla miasta ukochanego przez muzyków, bo tutaj się wychowali, skończyli szkoły, tutaj spędzili najpiękniejsze lata swojego życia i tutaj chcieli zagrać koncert na 100-lenie Opery. Pięknego miejsca, które nawet zbrodniarze hitlerowscy doceniali. Zobaczcie na starych filmach, zdjęciach, jak Himmler przyjmował paradę przy operowych schodach ponad 60 lat temu. Wiedzieli co dobre, nawet jeśli to dobro tępili. Wiem, że także wczoraj zagrali Deep Purple  w Polsce (jeden z ulubionych zespołów G.Kupczyka), ale ja się cieszę z tego poznańskiego wczorajszego wieczoru szczególnie, a na Purplach byłem trzy razy i pewnie jeszcze będę, a coś takiego jak wczoraj przy ul. Fredry już się może nie przydarzyć, bo o powtórce mowy być nie może. Podobało mi się jak młoda dziewuszka kupowała po koncercie płytę Ceti, jakąkolwiek, bo takimi słowami zwróciła się do sprzedawcy, a po chwili dwie starsze damy, w wieku emerytalnym także kupiły sobie na spółkę kompakcik z najlepszymi nastrojowymi hitami zespołu, czyli "...Light Zone..." O wpół do dziesiątej podjechał po naszą czwórkę Sławek z Radia Taxi, który na bilet się nie załapał i choć w miłej atmosferze zawoził paczkę ludzi (wraz ze mną) do radia na Nawiedzone, to smutno mi się zrobiło, że biedaczysko musi wysłuchiwać naszych achów i ochów o koncercie, a dla niego miski zabrakło. W radyjku było miło i wesoło, ale i refleksje także się wdzierały gdzieniegdzie, szczególnie przy odpowiedniej muzyce i sms-ach od Słuchaczy. A póżniej Maciek (realizator Nawiedzonego) porozwoził nas bezpiecznie do domu, a ja sobie jeszcze o trzeciej w nocy kolacyjkę wciąłem, po czym lulki do łóżeczka (o prawie czwartej nad ranem zresztą), pobudka na kwadrans przed południem, mycie zębów, potem śniadanie i z rodzinką do bliskich na Cmentarz, w piękny, ciepły jesienny dzień, który to po raz pierwszy od lat mnie nie przygnębił, lecz pozwolił pozytywnie spojrzeć na Święto tych co odeszli, jak na Święto radosne. Bo dopiero teraz na starość zaczynam łapać, na czym ten dzień polega. W telewizyjnej "Dwójce" pokazali dzisiaj wspominkowy film o Pani Prezydentowej Kaczyńskiej, Ona naprawdę musiała być fajną, dobrą, mądrą i zwyczajną kobietą, taką od razu dającą się lubić. A jeśli wszystko w nim pokazane i powiedziane było prawdą, to Ją lubię. Bo w ogóle lubię takich ludzi, bez względu na to do jakiej opcji politycznej należą. I choć Prezydent Kaczyński nie był z mojej bajki i uważam go za najgorszego Prezydenta wyzwolonej Polski, to miłość pomiędzy Nim i Martą, jego żoną, musiała i pewnie była piękna. I oto chodzi w życiu. Reszta to tylko lepsze lub gorsze ozdobniki stanowiące tło.