poniedziałek, 7 lipca 2025

na Piotrkowskiej...

Stawiam przed Państwa oczami winyl zakupiony w minioną sobotę w Łodzi.
Ulica Piotrkowska, serce miasta, reprezentacyjny trakt w jego geografii. I podkreślę, miasto absolutnie niebrzydkie, a od zawsze mnie o takim zapewniano. Brzydoty jakoś nie dostrzegłem, a jeśli nawet jakieś pojedyncze akcenty, siłą rzeczy lub natury zniszczenia, zaniedbania lub muralów bohomazy, co z tego? Brzydota też może stanowić za oryginalność, dlatego nie dziwi mnie fascynacja filmowców Łodzią, z Davidem Lynchem na czele. No więc, oto jesteśmy na Piotrkowskiej, jest piękny letni dzień, w różnych kierunkach podążają spacerowicze, wśród których zapewne niemało turystów. Proszę wyobrazić sobie, że ta leniwa ulica stoi normalnymi sklepami, knajpami, hotelo-hotelikami, nic zatem niespotykanego, a jednak, jako dużą atrakcję oferuje się niemal całkowicie wymarły w polskim krajobrazie uliczny handel. Dopadają więc człowieka zewsząd zapachy lawend, stoiska ze słodyczami, pamiątkami, co i nieuniknione w kanikułowym okresie hałasy dzieciarń. Szczególnie przy wyselekcjonowanych wobec nich skupiskach. Nie brakuje też okazałej palety gastronomii, albowiem polak głodny, to polak zły. I w tym niemal kiermaszowym skupisku znalazłem jedyny ciekawy stragan, namaszczony kształtem litery 'U', głównie z winylami, nieposkąpiony jednak w kompaktach oraz kasetach. Dwoje jegomości na turystycznych, kampingowych krzesełkach, a przy ladzie rotujący zainteresowani tematem. Obok mnie pewna młoda dama właśnie coś sobie wybrała i reguluje zapłatę kartą, a kiedy po chwili opuszcza miejscówkę, już w jej miejsce wskakuje inny ktoś. I tylko rycie, przebieranie, macanie, sprawdzanie kondycji, niekiedy do sprzedawców jedno czy drugie zapytanie, i tak chwila po chwili, cały czas kręci się. No to andy też wertuje, co pewien czas jakaś okładka budzi moje zainteresowanie, no i, teraz mnie macie, otóż do końca życia nie odżałuję, że zrezygnowałem z winylu Commodores z lovesongami. Uznałem wyższość posiadanego w chałupie kompaktu, któremu nie poskąpiono żadnego akcentu z tamtej tracklisty, ale to przecież nie to samo. Człowiek jednak głupim umrze, tym bardziej, że płyta taniocha, ja wiem... jakieś trzy, może cztery dychy. I co istotne, było mnie stać.

Od razu jednak, i tu już bez drobinki zawahania, zdecydowałem się na angielskie tłoczenie kapitalnego The Doobie Brothers "The Captain And Me". Pierwsze bicie, rzecz z siedemdziesiątego trzeciego, co warte podkreślenia. Oczywiście wydanie Warner Bros., bo jakżeby inaczej. To nie tylko muzycznie boska płyta, ale ma jeszcze fascynującą okładkę. Jej historia na swój sposób mrozi krew w żyłach, ale to już pozostawię w Państwa gestii. Zechcecie zgłębić temat, bez problemu dotrzecie do odpowiedniej literatury. Po co teraz spoilerować, to takie niefajne.
Dotąd tych Doobies pieściłem jedynie na kompakcie, ale jednak mówimy o takim tytule, który uprasza się o czarny placek. I trzeba koniecznie dorwać stare wydanie, albowiem tylko ono smakuje. Poza tym, jeszcze niechcący kupiłbym jakieś dzisiejsze wznowienie i trafiłoby się nie daj bóg kolorowe diabelstwo, tylko wściekłbym się.
Posłuchałem dwa razy z rzędu, płyta gra nad wyraz dobrze. Dbał o nią poprzednik, a kto wie, może poprzednicy. Cena cztery dychy. To dokładnie równowartość dwóch półlitrowych coca col w Atlas Arenie.
Piotrkowska długa, a nawet jeszcze dłuższa, fajnie się więc do pewnego momentu nam człapało, jednak w pewnej chwili poczuliśmy przyjemne zmęczenie, takie od namiaru emocji, a wtedy najlepiej przysiąść na jednej z ławek, napić się pepsi i pogadać o czymś innym. Czymś jakże odległym od wtryniających w szerszym gronie swoje trzy grosze mądrali, tym bardziej spojrzeć z dala na nudy związane z robotą, a już szczególnie smutne treści o obcych dzieciakach. Obecnie to już raczej w grę wchodzą wnuki. I to nuda jeszcze większa.
Powiem Wam Najdrożsi (zabrzmiało teraz, jak z ambony), niedawna sobota, odatowana piątym lipca, okazała się przecudownym dniem. Pod każdym względem. Nie mogę zapomnieć. Nawet w przypływie starczej demencji. A przecież, za wierzchołek atrakcji miał posłużyć jedynie wieczorny koncert.
I teraz, a propos koncertów, czytam od paru dni świeże opinie w tematach muzyki pod chmurką, np. o pożegnalnym występie Black Sabbath, co i metalowych gwiazd grupę poprzedzających, wyniuchałem też relację z Narodowego o AC/DC, a wczoraj na moich oczach pan bluesowy produkował się w temacie Neila Younga. Na tym nie koniec, bo jeszcze gdzie indziej jedna czy druga relacja z kilku dni na Openerze, do tego virtuoso live Satrianiego z Vaiem. Tych koncertów mnóstwo, dla każdego coś, a ja w tym wszystkim czuję się jakoś inaczej - lżej, wakacyjniej. I uwierzcie, po raz pierwszy siedzi we mnie totalny zlew na pieprzenie o solówkach, riffach, o tym, co zagrali, a co nie. I o całym tym ze sceny nawalaniu, kto dawał głośniej, a kto szybciej. Odczuwam komfort, pewne od losu uprzywilejowanie, wszak przytrafił mi się od dawna skrywany w marzeniach live w atmosferze Słońca, słodkich drinków oraz dziewczyn z plakatów. A na scenie jeden z najlepszych piosenkarzy ever!

andy

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub
afera.com.pl 

"USPOKOJENIE WIECZORNE"
w każdy poniedziałek od 22.07 do 23.00
na 100,9 FM Poznań (Polskie Radio Poznań)
lub radiopoznan.fm