Lionel w białym smokingu, a może to był frak (czort wie, nie odróżniam, ale i nie muszę), wyłonił się znienacka, gdzieś z ciemni, od razu w czubie estradowego wybiegu, w gnieździe świetlnych strumieni. Tak zaczynają najlepsi, Drodzy Państwo. W mig wrzawa, gorące przyjęcie, spontaniczny zachwyt. Trzeba losowi pozwalać, by nas zaskakiwał.
Nie będę nikogo zadręczać opowieściami step by step z programu występu albowiem, kogo to interesuje. Koncertów się nie opowiada, je się przeżywa. Mnie też nie obchodzą niczyje recenzje - te wszystkie męki-gadaniny to absolutne nudziarstwo. Żaden tekst nie odda atmosfery. Nie przełożymy na papier uczuć, podobnie jak cudownego zapachu łódzkich lip, kiedy z kolegą dobijaliśmy słynnej ulicy Piotrkowskiej.
Na takich live'ach trzeba po prostu być. Wiecie Państwo, ja już zaliczyłem tyle koncertów, głównie rockowych, że teraz rajcują mnie właśnie takie. I już tłumaczę, skąd taka reakcja. Otóż, kiedy jako młodzieniec czasem wyłapałem w telewizji jeden czy drugi z rozmachem show, zawsze zachwycały mnie na scenach tej maści bandy, z mnogością muzyków, którzy grali pełną parą, bawili się, rajcowali publiczność, a przede wszystkim fantastycznie brzmieli. I to były takie zabawy na sto dwa. A ja przez całe życie ganiałem za artystami naparzającymi w przesterowane gitary, w zasadzie nigdy nie dostępując najwyższej próby piosenkarzy, szczególnie w takich okolicznościach. No to, Lionel Richie okazał się właśnie koncertem królewskim. Takim na czerwonym dywanie. Dystyngowanym, ale żadnym sztywniackim, gdyby czasem komuś na myśl przyszło.
Wspomniałem, że same przeboje. O tak, tylko i wyłącznie. A zatem, co jeszcze poza "Hello"? Oto kilka z pamięci, na tu, na teraz, na szybko przypomnianych tytułów: "Stuck On You", "Penny Lover", "Running With The Night", "You Are", "Sweet Love", "My Destiny", "Endless Love" (za Dianę Ross robiła publiczność) "Say You, Say Me", "All Night Long" (to na bis), nawet "We Are The World". Nie obyło się też bez repertuaru Commodores, a więc "Three Times A Lady", "Fancy Dancer", "Easy" czy zachwycające wykonanie "Sail On". Dwie godziny najlepszych piosenek bez trzymanki i już wiem, pozostanie we mnie ten koncert do częstego wspominania. Takie dni bywają jak z powieści.
Miejsce na zajmowanej przeze mnie trybunie w sektorze 'p', wyceniono na diabelskie sześćset sześćdziesiąt sześć złotych. To też trzeba mieć szczęście na bilety o odpowiedniej algebrze.
Miejsca tylko siedzące. Hala pełna, ale tak jakby nie na ścisk. Trochę więcej krzesełek przydałoby się na parkiecie, by przede wszystkim zatuszować uczucie pustych bocznych naw. Ale to żadne wobec spektaklu zmartwienie.
W przedbiegach, w roli supportu Varius Manx i Kasia Stankiewicz. Nie bardzo rozumiem, dlaczego nie po prostu Varius Manx? Ale chyba jest coś na rzeczy, skoro w składzie brak kilku mi znajomych twarzy, z Robertem Jansonem na czele. Hmmm... Nie umniejsza to jednak wyczynom, iż Variusi ogólnie dali radę, unieśli ciężar zespołu na rozgrzewkę, natomiast Kasia Stankiewicz to babski głos petarda, zacumowany w drobnej istotce. Cudownie było przeżyć chórem odśpiewane "Orła Cień", a na bis, w ramach krótkiego pakietu niespodzianek, cover Nirvany "Smells Like Teen Spirit". Kto by pomyślał. Zdumione twarze przybyłych nieocenione, a i ja nie omieszkałem się uszczypnąć.
Nareszcie liznąłem trochę Łodzi. Zawsze tylko szybko, szybko, na szybko, tak na styk, na idealny czas koncertu, a tym razem kolega zachęcił do wyjazdu dużo wcześniej, dzięki czemu powłóczyliśmy się po Manufakturze i okolicach, nareszcie zagościłem na słynnej Piotrkowskiej, otarłem się o Pałac Poznańskich, zjadłem kapitalnego w bułce kebaba, a od handlarzy ulicznych kupiłem angielski winyl The Doobie Brothers, który dotąd miałem jedynie na kompakcie. O proszę, właśnie dałem przykład zdania wielokrotnie złożonego. andy potrafi zacząć i nie kończyć.
Cudowny dzień. Przede wszystkim muzycznie, ale i pod względem relaksu, pogodowej aury czy jak najbardziej niezdrowego jedzenia. W tym cholernym świecie, gdzie na każdym kroku pouczają jak powinienem żyć, dobrze na przekór zeżreć coś, co odbeknie się spalenizną i tłuszczem!
Wiecie Drodzy Państwo, w moim wieku trzeba łapać każdą nadaną przez los chwilę, a potem rozkoszować się, delektować, wreszcie - doceniać. Żyje się raz, a co!
andy
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub afera.com.pl
w każdy poniedziałek od 22.07 do 23.00
na 100,9 FM Poznań (Polskie Radio Poznań) lub radiopoznan.fm
============================
============================
============================
============================