środa, 28 grudnia 2022

odeszli Larry Greene, Terry Hall i Andrzej Iwan

Miniony wtorek miał się dostatkiem niechcianych wieści. Aż trzy klepsydry.
Wciąż z potężnym niedowierzaniem donoszę o śmierci Larry'ego Greene'a (*) - wokalisty AOR'owych Fortune i Harlan Cage, a także właściciela trzech rewelacyjnych piosenek do filmów 'Top Gun' oraz 'Over The Top'. Na tę chwilę wciąż nie znam przyczyny zgonu, ale to sprawa drugorzędna.
Od zawsze uwielbiam głos oraz całe śpiewanie Larry'ego, czyli od chwili, kiedy usłyszałem go na ścieżce do bestsellerowego 'Top Gun', po czym z niewielkim poślizgiem wsłuchałem się w tyciu wcześniejszy debiut, już wtedy zreformowanych Fortune. Bo znacie moi Państwo historię i wiecie, iż faktyczny albumowy debiut tej grupy przypada na 1978 rok. Liczy się on jednak tylko encyklopedycznie, albowiem sami muzycy do dzisiaj zachowują wobec niego spory dystans. Wcześni Fortune uprawiali nijaki, dosłownie wypłowiały pop/soul/rock. Tak sobie umyślili założyciele, bracia Fortune - Mick i Richard, którzy do śpiewania dobrali dwie dziewczyny, wśród których żona Richarda. Słabe to było, niedziwne więc, że przepadło z kretesem, a w epoce CD żadna wytwórnia nie doszukiwała się chęci wznowienia. I musiał opaść kurz, by wreszcie po upływie siedmiu lat zabawa rozpoczęła się raz jeszcze, i bez gubienia nazwy Fortune zrodziła się nowa historia. Zrezygnowano z wyzbytych talentu dziewczyn, w ich miejsce dokooptowano Larry'ego Greene'a - nosowo, cudnie śpiewającego młodzieńca - a także multi zdolnego Rogera Scotta Craiga - klawiszowca oraz kompozytora, notabene układającego rockowe partytury do spółki z Larrym. Odtąd szefowie, bracia Fortune, stali się w zasadzie szeregowymi muzykami, pomimo iż z wciąż wysokimi umiejętnościami. Oto powstała jedna z najcudowniejszych grup świata, niestety w skali globu doceniana jedynie zdawkowo. Nie przyszedł oczekiwany sukces amerykański, na otarcie łez otworzyła się mikro sława w Europie i całkiem całkiem w Japonii. Ale to za mało.
Nie będę przy tej okazji analizować albumu "Fortune" (1985), ponieważ musiałbym utwór po utworze, a nie teraz czas na to. Pointując dodam, iż po braku zasłużonej sławy, grupa zniknęła, zaś w latach 90-tych na jej wzór powstali Harlan Cage, gdzie Larry'emy Greene'owi wciąż asystował Roger Scott Craig (ex-Liverpool Express, tak przy okazji, bo znamy ich dokonania) oraz paru innych, równie kumatych instrumentalistów. Harlani w latach 1996-2002 wydali cztery, niemal równorzędnej wartości albumy, choć me uszy najmniej pieści pierwszy, zaś trzy kolejne to już widok z góry najwyższej. Polecam każdy, od przysłowiowej deski do deski. Ale i tutaj nie było zadowalającego sukcesu, więc i ta kapitalna grupa posypała się po niecałej dekadzie działalności. I kiedy po jej żywocie zacichło na dobre, a ja pogodziłem się ze wspomnieniami dokonań obu tych formacji, przyszedł 2016 rok, kiedy Fortune zebrali się ponownie, a trzy lata później wydali rewelacyjne "II". I oto już obecny, 2022 rok i album "Level Ground". Konkretnie kwiecień. Wiosna. Świetny czas dla takiego grania, kiedy wszystko budzi się do życia. Niedawno wyciągnąłem kompakt z półki i odłożyłem na kupkę propozycji ku nawiedzonemu studio, celem przypomnienia w jednej z najbliższych audycji pośród najlepszych tegorocznych płyt. I miało być na radośnie, przy niektórych piosenkach nawet na wiwat, a tu masz, niech to szlag, taka wieść: Larry Greene nie żyje. Jak by mnie toporem zdzieliło. K**** mać, co to się dzieje? Co to za przeklęty rok, ten dwa tysiące dwudziesty drugi! Kto go najął, kto mu dał wolę panowania. To jak przeklęta czwórka w chińskich liczebnikach.

Terry Hall (*) - dopiero wczoraj dopadło mnie info, że odszedł na zawsze. A odszedł 18 grudnia.
Ten wierny nowej fali oraz ska Brytyjczyk, był przede wszystkim wokalistą światowej sławy The Specials, ale również paru innych, no okay, niech będzie, że może nawet pobocznych zespołów, z których wyjątkowo lubię Fun Boy Three. A konkretnie, drugi w ich dorobku album "Waiting" z 1983 roku - wyprodukowany przez Davida Byrne'a z Talking Heads. Wspaniałe coś, mówię Wam, o ile jeszcze komuś się nie usłyszało. Troje faciów, na których czele, jako wokalista, białej maści Terry Hall, zaś po bokach dwoje 'ubrytyjczykowanych' Jamajczyków: Neville Staples oraz Lynval Golding. Nie trzeba być fanem The Specials, Madness, ska czy reggae, by załapać charakter, taniec, co też przytulaśki z tej płyty. Bo choć ta spełnia przyrzeczone warunki wobec czarnej muzyki, jakiej na co dzień nie słucham, to tutaj akurat jest 'to coś', co czyni ją wymykającą z jamajskiego zaszufladkowania. Można by rzec, że na "Waiting" Fun Boy Three zaprezentowali swoiste 'romantic ska', plus trochę new wave oraz sporo modnego brzmienia dla pierwszej połowy lat 80-tych. Poza tym teksty, naprawdę niezłe, jak na młodzież, która z jednej strony lubiła ganję oraz imprezki, a z drugiej dostrzegała sprawy poważniejsze, jak podziały oraz towarzyszące im niebezpieczeństwa. Terry Hall potrafił to wszystko swym charakterystycznym głosem zaśpiewać. Przekonująco i miło dla ucha. Może i dlatego, iż w dzieciństwie Muzyk był wykorzystywany seksualnie, co również odbiło się na jego psychice i na pewno jednej próbie samobójczej. Nie za jej przyczynkiem jednak opuścił ten świat, a po ciężkiej przeprawie z rakiem trzustki. 

No to jeszcze słówko o Andrzeju Iwanie (*). Skoro przed chwilą mowa o próbach samobójczych, Pan Andrzej też miał ich nieco. Ale miał przede wszystkim ciekawy, bujny życiorys, na którego sfilmowaniu poległby nawet serialodajny Netflix.
A po piłkarsku, bo tego się głównie trzymajmy, dawny klasowy futbolista, jakich dziś ze świecą, w zasługach kilkudziesięciokrotny reprezentant naszego kraju. Także mundialowy. Bardzo lubiłem Pana Andrzeja w roli eksperta, kiedy współkomentował mecze na Polsacie Sport. Odczuję jego brak i wspomnę niejednokrotnie.

Wszystkim Wam Panowie czapki z głów!

a.m.