Na dzisiejszy wieczór wszystko miałem przygotowane, jednak umarła Tracy Hitchings. Tak nagle się dowiaduję. To wiele zmienia. Dla kontrastu z tym 'nagle' doczytuję, że długo i ciężko chorowała. Nie wiedziałem. Ale myślę też, że wiedziało niewielu, ponieważ Tracy nigdy nigdzie się nie pchała, nie wymuszała współczucia i na pewno nie chciała umierać głośno, jak papieże bądź celebryci. Żyła w cieniu, zupełnie jak jej piosenki, do których dostęp uzurpowali jedynie najbardziej zainteresowani.
Niedawno obchodziła sześćdziesiąte urodziny. To już tyle? Gdy zacząłem jej słuchać była tyciu po trzydziestce. I wydaje mi się, że tak niedawno to było. Oto cienka linia pomiędzy młodością a zaczątkiem starości. Tak tylko gwoli informacji, gdyby komuś wciąż się wydawało, że życie ludzkie to długa karta.
Nolan twórczy, więc z muśnięciem śpiewu Tracy mieliśmy jeszcze rockopery Pies Baskervillów, Jabberwocky i Alchemy, a jednak Strangers On A Train mają w moim sercu najprzytulniej. Pamiętacie, ich instrumentalne "Silent Companion" stało się nawet czołówką moich Strażników Nocy. Dawne to jednak dzieje. Wiecznie młodym do tej znajomości głupio będzie się przyznać.
W latach dziewięćdziesiątych unikatowy głos Tracy szedł u mnie jednym szturmem obok całego męskiego progrocka. Jej śpiewania w Quasar czy u Strangers On A Train słuchałem współrzędnym tropem fascynacji, co takich Jadis, IQ, Chandelier, Pendragon oraz tym podobnych ekip, które tak pięknie odnowiły zatęchłego wydawać by się mogło rocka progresywnego. W tym towarzystwie Tracy widniała niczym dama z rycerskiego dworu, co zresztą świetne wyczuwał Clive Nolan, często strojąc klawiaturę pod dawną Anglię. Odnawiam właśnie parę w tym tonie numerów. Wciąż fajnie się tego słucha. Co nieco dzisiaj na moim FM.
Będę od 22-giej na 98,6 FM Poznań, do usłyszenia ...
a.m.