Odszedł Ric Parnell (13 VIII 1951 - 1 V 2022) - perkusista kojarzony głównie z heavymetalową kpiną Spinal Tap. Niesłusznie. Dla mnie ten facet to przede wszystkim jedyny album angielskich Horse - iście nawiedzonych hardrockowców epoki psychodelii oraz dwie niezłe płyty Atomic Rooster - "Made In England" oraz "Nice 'n' Greasy". Nie tak dobre, jak trzy pierwsze, za to ze świetnym Chrisem Farlowe'em na wokalu oraz zarówno w życiowej postawie, jak i w wyrażaniu się poprzez sztukę ekstrawaganckim hammondzistą - notabene szefem Atomowego Koguta - Vincentem Crane'em.
Parnell zaciągał się do różnych grup/projektów, które niewiele mu sławy przyniosły, i w sumie szkoda, że zmarnował ogromną szansę, jaką była pod koniec 70's okazja dołączenia do Journey. Wszyscy go tam pragnęli, a najbardziej napierał Steve Perry. Niestety, Ric był wówczas pochłonięty jakąś kolejną muzyczną bzdurką, jakimś niepotrzebnym i wiercącym dziurę w brzuchu odmętem, którego pragnął honorowo dopiąć obiecaną całością, więc odmówił amerykańskim gigantom radiowego hard rocka, a po latach pluł sobie w brodę.
W niedzielę na moim FM nie zabraknie dobrego wymiatania wymienionych przed chwilą Horse oraz Atomic Rooster. Będę mieć więcej czasu; zastępstwo za pana bluesowego pozwoli nieco podgonić zaległości - i nie tylko. Przypomnę się jeszcze o stosownej porze, bym pierwszej godziny nie zagrał do pustej sali.
a.m.