Trzy numery z ostatniej płyty: tytułowe "The Zealot Gene", "Mrs Tibbets" oraz "Mine Is The Mountain". Okazuje się, że ten ostatni, to nie tylko mój, ale i faworyt Iana Andersona. I tu zaskoczenie, byłem przekonany, że tych kilka wyższych wokalnych partii we frazie "mine is the mountain", na albumie dośpiewuje Mistrzowi ktoś z zespołu, a właśnie wyszło na jaw, że to On sam. Niesamowite. Pierwsza ciara wieczoru. Nie miałem pojęcia, że lider Jefro tak potrafi. Cóż za wokalna dwubiegunowość. Od wczoraj "Mine Is The Mountain" będzie podobać mi się jeszcze bardziej. Choć trochę żałuję, że już bez elementów magii.
Baner "The Prog Years" obiecywał utwory, które wcale niekoniecznie, a w zamian parę niespodzianek, jak "Too Old To Rock 'n' Roll, Too Young To Die", "Hunt By Numbers" (a ja myślałem, że wszyscy zapomnieliśmy o "J-Tull Dot Com") czy "Songs From The Wood". Zawsze tak bywa. Nigdy nie może być przewidywalnie. I o to chodzi. Przewidywalność to nuda i brak ekscytacji. Poza tym, zaskakująca, kompletnie inna, niemal minimalnie rozpoznawalna wersja "Aqualung", do tego dużo emocji podczas "Locomotive Breath" (też podane odmienniej!), ale i nawiązania do klasyki, lecz takiej, gdzie można sobie poużywać fletu. W tej materii zawsze mile słyszane "Bouree" Bacha czy "Pavane" Faure'a. A jeszcze z ciągu dalszego zespołowego podwórka, nawiedziło "Living In The Past", "Clasp" (ulubiony numer Andersona z "Broadsword And The Beast"), i jeśli po całym tym występie czegoś sobie nie uroiłem, show rozpoczęło "For A Thousand Mothers". Tyle zapamiętałem, tak na gorąco. Pewnie za chwilę przypomni mi się jakiś jeden czy drugi tytuł, jakich w tym tekście nie umieściłem, i będzie mi strasznie łyso. No cóż, już tak mam, że na koncerty idę się bawić, zamiast dzióbać z kartką i długopisem. Duża frajda. Wciąż rajcowni Jethro Tull. Okay, bez Pegga czy Barre'ego, ale to w niczym nie przeszkadza. Obecni muzycy, którzy początkowo zostali poddani próbie i występowali jako tło dla komitywy Ian Anderson Band, z czasem zostali zalegalizowani dla zacnego szyldu Jethro Tull - w pełni na niego zasługując.
Dla mnie cudowny koncert i wielki zaszczyt. Kolejny mocny dzień w moim kalendarzu. Że co, że niby wczoraj piłkarski finał Ligi Mistrzów? Haha, dobre sobie, liga mistrzów to była w Sali Ziemi.
P.S. Dzięki panie bluesowy Ranusie, że pomyślałeś o starym druhu Masłowskim.
a.m.