Słoneczny wiosenny poniedziałek. Muzyka się kręci. Spójrzcie, co Andy ma dla Was - winyl Andy Fraser "Fine Fine Line". Czyli, Andy poleca Andy'ego.
Kim Andy Fraser? - przede wszystkim basistą Free, ale również okazjonalnym pianistą, akustycznym gitarzystą oraz gitarzystą rytmicznym. Spoczywaj w pokoju.
Na tym średniodystansowym longplayu dominują kompozycje naszego bohatera do spółki ze wspomnianym już Bobem Marlette'em oraz BryanAdams'owskim Jimem Vallancem.
Lekka - szczególnie, jak na korzenność Free - rock'piosenkowa płyta kogoś, od kogo wielu wymagało grania zadziornego hard/rock/bluesa, a tu zrobiło się przystępnie. Po prostu przyjemne miękkie rock'granko, idealne do radia. Choć chyba nikt nigdy nie zaznał tego repertuaru na żadnym FM.
Andy wielkiego głosu nie miał, ale potrafił nim władać. Pisał dla siebie takie tematy, by nie wystawały spod jego oktawowych możliwości. A co ważne, miał smykałkę do melodii. Poczujemy to już na wstępie, gdy tylko uderzy w nas kapitalna melodic'rockowa nuta tytułowego "Fine, Fine Line". Klasyczny AOR. Wyraźnie trzyma tu duch popularnych wówczas Survivior. Mocne coś, sprokurowane przez Frasera do spółki z Marlette'em.
Płyta idzie dalej. Drugi numer - "Branded By The Fire". Ależ dramaturgia! O paru obliczach nagranie, z obłędnie pięknymi zwrotkami oraz refrenem w duchu Roberta Teppera czy dawnego Briana Spence'a. Nic z płodu Free. Kompletnie. Wszyscy co na to liczyli, wywalili forsę w błoto i ze wściekłości kopali opony swych aut. Ten album delikatnie szturchał, a niekiedy pieścił uszy, i to nie tylko wspomnianych Survivor, co też nadchodzących fanów Mike+The Mechanics, bądź wschodzących w tamtym okresie The Outfield, czy innych równie eleganckich i niegroźnych rockersów, pokroju Mr. Mister, Quaterflash, Glass Tiger, itp..
Wyróżniłbym jeszcze fajne, rozbujane "Danger" - owoc mocnej trójcy tego albumu: Fraser/Marlette/Vallance - co też pierwszej wody, finałowe "Living This Eternal Dream". Typowo ejtisowa produkcja, jak też cała ta zmiękczająca rocka elektronika, stosowne do atmosfery chórki, zgrabne perkusyjne przeszkadzajki, plus pogłosy i efekty - coś a'la Real Life, wreszcie, miękkie, choć niby softmetalowe gitarowe solo. Jednymi słowy - bomba! Corey Hart robił wtedy tego typu rzeczy, i to mi go przypomina. Fajne jeszcze "Chinese Eyes". Chyba właśnie z tego niegroźnego popu trzeba było uczynić przebój, lecz wydawcy postawili na tytułowe "Fine, Fine Line" (to też mój faworyt!) oraz "Do You Love Me". Szkoda, że nie wyszło. Do niedawna myślałem, że nigdy nie było tego na kompakcie. A jednak wydano, tylko, jak to ja, zwyczajnie przegapiłem. Winyl jednak wciąż dobrze gra. Rzadko używam, bo we wnętrzu koperty mam załadowany cd-r. Kiedyś na nagrywarce audio płytę przekopiowałem, by tego winyla chronić przed zębami igły. Każde jej kolejne położenie, nawet przy idealnym wyważeniu, struga czarną masę i ślimaczym tempem rypie rowki. Najpierw niesłyszalnie, aż z czasem nachodzi nas, jaki w nie trzmiel wpadł. Proceder przekopiowywania winyli na cd-r dokonałem z wieloma płytami, niestety nie udało się wszystkich. Teraz już musztarda po obiedzie. Sprzęt nieczynny, a na radiowym gramofonie, którego pokrywa wyraźna warstwa kurzu, strach cokolwiek położyć. Nie mam pojęcia, czy radiowy sprzęt jest czynny czy nie, czy ktokolwiek o niego dba, wymienia igłę, konserwuje akcesoria. Nie ma z kim o tym pogadać. Wszyscy zalatani, zarobieni, dupę bym tylko zawracał. Świat nie szuka męczydusz, a jedynie nagradza bohaterów. No i pieniądze trzeba zarabiać. Chowam się w cień. Do następnego ...
a.m.