Przedstawiam Szanownym Państwu relację z niedawnego koncertu Rogera Hodgsona w Dublinie, na który wybrał się nasz dobry irlandzki znajomy, a zarazem przyjaciel "Nawiedzonego Studia" - Andrzej Gwoździk.
Gorąco polecam ...
ROGER HODGSON
30 kwietnia 2017
Vicar Street, Dublin, Irlandia
...Mało brakowało, a nie poszedłbym na ten koncert. Przeoczyłem wszystkie zapowiedzi - jeśli jakiekolwiek były - i o tym, że Roger Hodgson zaśpiewa w Dublinie dowiedziałem się, kiedy kasy biletowe świeciły już pustkami. Nie pozostało mi nic innego, jak każdego dnia z nadzieją sprawdzać wszystkie irlandzkie portale aukcyjne w poszukiwaniu wejściówek z drugiej ręki. Czas płynął, termin koncertu zbliżał się wielkimi krokami, a ja utwierdzałem się w przekonaniu, że przyjdzie mi obejść się smakiem. Aż w końcu udało się. Na tydzień przed występem Rogera Hodgsona zdobyłem dwa bilety. Siedem dni minęło bardzo szybko, i nim się obejrzałem, nadeszła niedziela 30 kwietnia.
Jako pierwszy na scenie pojawił się
konferansjer, który w paru zdaniach zapowiedział artystę.
Specjalnie napisałem "zapowiedział", bo przedstawiać Rogera
Hodgsona nie było potrzeby. Zgromadzona publiczność - ponad
tysiąc osób, bo tyle może pomieścić dubliński klub Vicar Street
- znała go doskonale. Był rówieśnikiem większości. Średnia wieku
na widowni oscylowała pewnie w granicach 55 lat, choć tu i
ówdzie mignęła mi twarz jakiegoś młodziutkiego trzydziestolatka.
W tym miejscu pozwolę sobie na
osobistą dygresję. Lubię takie kameralne koncerty. Takie, na
które przychodzą prawdziwi fani artysty. Takie, na których
pojawiają się ludzie, którzy faktycznie chcą przyjść, a nie tacy
co muszą, jak to bywa w przypadku U2, czy Stinga...
Mniej więcej o godzinie 20:40
rozległa się burza braw, a na scenę wkroczył lider legendarnej
grupy Supertramp - w towarzystwie jednego tylko muzyka -
doskonałego Aarona Macdonalda i bez dalszych wstępów zabrzmiały
pierwsze takty wielkiego przeboju "Take The Long Way Home".
Przez ponad dwie kolejne godziny
królowała muzyka Rogera Hodgsona. Taka pisana przez duże "M".
Pochodząca z wszystkich okresów twórczości tego Artysty. Od
szlagierów, które znamy z jego działalności zespołowej z Rickiem
Davisem, po utwory solowe. Zagranie każdego z nich, Roger Hodgson
najczęściej poprzedzał krótką historyjką, bądź swobodnie
gawędził z publicznością. Na przykład: po odśpiewaniu pierwszej
piosenki zauważył spóźnioną parkę, dyskretnie przemykającą na
swoje miejsce i zwracając się do niej z uśmiechem powiedział
"...spóźniliście się, ale nie ma się czym przejmować,
straciliście tylko najlepszą piosenkę tego wieczoru...".
Skoro już jesteśmy przy tym co mówił
i jak się zachowywał na scenie Roger Hodgson, moją uwagę zwrócił
bijący od niego spokój. Mieliśmy przed sobą człowieka, który
nikomu niczego nie musi już udowadniać, który nie musi zapełniać
stadionów i królować na listach przebojów. Kogoś, kto zna wartość
swoich piosenek, kto tworzy z potrzeby serca i z radością dzieli
się owocami swego talentu. Pogodny, skromny człowiek, wyraźnie
wzruszony gorącym przyjęciem jakie zgotowała mu publiczność. Z
drugiej strony, każdy kto choć trochę zna jego twórczość, nie
mógł spodziewać się zobaczenia kogoś innego. Od dawna słynie on
jako twórca niezwykle uduchowionych tekstów. Na co sam zwrócił
uwagę mówiąc - "...niektóre moje piosenki są niczym modlitwa, do
tej kategorii należy choćby ta...", po czym usłyszeliśmy "Lord It
Is Mine". Prywatnie jedną z moich ulubionych. Wielkie wrażenie
zrobił na mnie również utwór "Puppet Dance", poprzedzony
opowieścią o tym, że powstał on jako odpowiedź na stratę
bliskiej osoby. Stratę, która nauczyła Rogera, że śmierć nie
jest końcem, czymś czego należy się bać, że powinniśmy częściej
o niej mówić. Niesamowite słowa. Podobnie z zainteresowaniem
wysłuchałem opowieści o genezie innej z jego piosenek. Otóż
pewnej nocy, gdzieś w Kalifornii, Artysta ten wszedł na jedną z
gór i patrząc w rozgwieżdżone niebo zaczął grać na gitarze. W
ten sposób zrodziło się "Even In The Quietest Moments". Takich
historii było więcej. Choćby o tym, jak to będąc dzieckiem nie
cierpiał szkoły z internatem, do której uczęszczał, ale dzięki
wspomnieniom, z której mógł napisać "The Logical Song". Czy też
kolejną mówiącą o zamknięciu się w sobie i związanych z tym
przeżyciach, odzwierciedlonych w genialnym "Hide In Your Shell".
Każdy z utworów, zagranych
wczorajszego wieczora należy uznać za wybitny, wiele z nich
towarzyszy nam od lat i jak to powiedziano na otwarcie koncertu
- stały się one elementem ścieżki dźwiękowej naszego życia,
niemniej słyszane na żywo nabrały nowego blasku. Niesamowite
wrażenie zrobiła na mnie odegrana na zakończenie podstawowej
części występu minisuita "Fool's Overture".
W tym miejscu muszę napisać parę
słów o muzyku towarzyszącym Rogerowi Hodgsonowi. Kanadyjczyk
Aaron Macdonald sam jeden zastąpił cały zespół, dwojąc się i
trojąc pośród przeróżnych instrumentów. Szczególnie dało się to
zauważyć podczas wykonywanie wyżej wspomnianej piosenki. Z
prawdziwą wirtuozerią wygrywał partie saksofonowe, tak dobrze
znane z przebojów grupy Supertramp. Ponadto świetnie radził
sobie z harmonijką ustną, flażoletem, keyboardem, jakimiś
efektami dźwiękowymi (Big Ben, czy chóralnie odśpiewane
"Jerusalem") oraz partiami wokalnymi. Prawdziwy człowiek
orkiestra.
O kunszcie wokalnym gwiazdy tego
wieczoru mogę powiedzieć tylko tyle, że czas biegnie
nieubłaganie, ale głos Rogera Hodgsona nic nie traci na sile i
pięknie. W wieku sześćdziesięciu siedmiu lat najlepszym zdarzają
się drobne potknięcia, lecz ja nie wyłowiłem żadnych. Śpiewał z
wręcz młodzieńczym wigorem, grając kolejno na gitarze,
fortepianie i keyboardzie. Spod jego palców wydobywały się
magiczne melodie, płynące z samego serca, i jak wierzę: do serc
trafiające. Dało się odczuć specjalną więź artysty z
publicznością. Było w tym coś autentycznie mistycznego. Coś, co
zdarza się jedynie podczas obcowania z prawdziwą sztuką.
Przepiękne przedstawienie. Na swój sposób w skromnej oprawie -
choć fantastycznie nagłośnione, bez fajerwerków i skąpo
odzianych tancerek, a jednak bardzo prawdziwe, szczere i
zachwycające. Jeden z takich koncertów, jakie pamięta się
latami.
Myślę, że nawet najbardziej wybredny
fan Rogera Hodgsona wyszedł wczoraj z klubu
Vicar Street usatysfakcjonowany. Pomijając brak przecudnej pieśni "Only Because Of
You", na usłyszenie której szczególnie liczyłem, pojawiły się
wszystkie największe przeboje tego Artysty. Fenomenalny i
niezwykle dla mnie ważny "Lovers In The Wind", przebojowe
"Breakfast In America", "The Logical Song" i "It's Raining
Again" (który jak zawsze uważałem mógłby zostać hymnem
Irlandii), poruszający "Don't Leave Me Now", czy niemal taneczny
"Dreamer", przy którym nikt już nie potrafił ustać w miejscu.
Skrupulatnie zapisywałem kolejność
wszystkich zagranych przez pana Hodgsona utworów, by móc pełną
listę przedstawić czytelnikom Blogu Nawiedzonego. Starałem się
również wykonać kilka zdjęć, co nie było łatwe, zważywszy na
obowiązujący zakaz fotografowania, którego przestrzegania
pilnowała obsługa sali. Nie porażają może one jakością, ale mam
nadzieję, że choć trochę uatrakcyjnią niniejszą relację.
Żałując, że nie mogło Szanownego Państwa być tam ze mną,
dziękuję za przeczytanie mej relacji i jeśli będzie to kiedyś
możliwe zachęcam do posłuchania Rogera Hodgsona na żywo.
WARTO!!!
A oto pełna setlista:
- "Take The Long Way Home"
- "Give A Little Bit"
- "Lovers In The Wind"
- "Breakfast In America"
- "Easy Does It"
- "Sister Moonshine"
- "Hide In Your Shell"
- "Along Came Mery"
- "The Logical Song"
- "Puppet Dance"
- "Lord It Is Mine"
- "Child Of Vision"
- "Even In The Quietest Moments"
- "Don't Leave Me Now"
- "Dreamer"
- "Fool's Overture"
- "Two Of Us"
- "School"
- "It's Raining Again"
P.S. Jeszcze - czego nie napisałem - na koncercie był ze mną kolega Piotr, który akurat miał urodziny, i co zabawne: siedział na miejscu 51/4 - a jak się okazało, całe dzieciństwo mieszkał pod adresem 4/51. On poniekąd przyczynił się do tego, że poszliśmy. Kiedyś nagrałem mu składankę piosenek Supertramp, i tak mu się spodobało, że od tamtego czasu wiecznie mówił, że chciałby zobaczyć Hodgsona na żywo. Aż się udało. Tak, że obejrzeliśmy razem, potem poszliśmy na chińskie żarcie, a później jechaliśmy pustą autostradą goniąc sierp księżyca, zaś przygrywał nam David Gilmour i Mark Knopfler. Przyjemny wieczór. Pozdrawiam.
Andrzej Gwoździk
(bardziej znany Słuchaczom "Nawiedzonego Studia" jako Andrzej z Zielonej Wyspy)
=====================================
=====================================