środa, 17 maja 2017

odlecieć

Uradował mnie słuchacz Hubert z Kościana, któremu zauważalnie udzielił się kosmiczny nastrój z ostatniego "Nawiedzonego Studia". Budujące to bardzo. Dla takich chwil jest przyjemnie kompilować cotygodniowe radiowe spotkania. Nie nie, wcale nie podmawiam się o żadne lizusostwo, ale dobre słowo zawsze wzmacnia. A tak o nie na co dzień trudno. Łatwiej przychodzą zrugania. Wystarczy w przypływie szczerości wylać wiadro pomyj na nielubianą frakcję polityczną, a od razu odezwie się jeden z drugim. Niby takowi też od muzyki, ale jakoś widać mniej przywiązujący do niej znaczenie. Ceniony przeze mnie kościański Hubert odleciał wcale nie mniej, niż Beatlesi w 1967 r. w instrumentalnym "Flying". Wszak wokaliz z tej kompozycji (całej liverpoolskiej czwórki) nie zalicza się do utworu śpiewanego. Do takowych pretendują jedynie tekstowe, a "beztekstowe" traktuje się jako instrumentalne. Wówczas głosy czynią jedynie za kolejny instrument. Nawet jeśli powszechnie wiadomo, że głos to przecież właśnie instrument. Rozwlekłe to zagadnienie i nie o nim być miało. Poza tym, nie ja to wymyśliłem.
Zapytał anonimowy Słuchacz, skąd u mnie kosmiczna pasja? Żadna pasja, po prostu lubię - od zawsze. Tylko do tej pory nigdy sobie z Państwem Szanownym o gwiazdach czy planetach nie pozwoliłem. Jednak mój niedawny wywód o upragnionym słońcu doprowadził do kilku słów w temacie.
Lubię posłuchać rockowego kosmosu (z udziałem m.in. Eloy, Pink Floyd, Hawkwind, Camel, Nektar, ...), a także troszkę pofilozofować. Fantasy i science fiction też lubię, acz jedynie w literaturze słuchanej. Przez filmy, komiksy, bądź powieści nie jestem w stanie przejść.
ELOY na scenie w 2014 r.
Muszę Szanownym Państwu wyjawić, iż troszkę czuję rozczarowanie nadchodzącymi premierowymi Eloy. Płyta, która miała pojawić się w kwietniu, ponoć ostatecznie ujrzy światło w lipcu, niestety nie będzie kosmiczna, a potraktuje o losach krótko żyjącej Joanny D'Arc. Co prawda przeszłość, to też kosmos, jednak oparty na zdarzeniach dokonanych, co fascynuje trochę mniej. Tutaj nawet zaprzeczam sam sobie, albowiem niegdyś powiedziałem w jednej z audycji, że przeszłość fascynuje mnie bardziej od przyszłości, jednak miałem na myśli sferę ziemską, natomiast wszechświat rządzi się innymi prawami. Zakładam jednak, że Frank Bornemann z dobrze nam znanym wdziękiem odpowiednio zilustruje losy najbardziej znanej heretyczki.
Przy tej okazji zachęcam Szanownych Państwa do odwiedzin Eloy'owskich dzieł już dokonanych. Chyba każdy ma ich nieco w płytowym zbiorze. Oprócz red. Masłowskiego, ponieważ ten ma wszystko - ha ha ha.
Można sobie na pierwszy rzut odpuścić świetny hard rockowy debiut, pt. "Eloy", na którym grupa bardziej przypomina konkurentów Uriah Heep czy Deep Purple, jednak później... Później trzeba już posłuchać wszystkiego. Nawet z pozoru niektórych teoretycznie słabszych płyt, albowiem i na nich znajdziemy niemało wybornej, kosmicznej i symfoniczno-progrockowej muzyki. Praktycznie każdy album tej niemieckiej formacji jest o czymś. Albo o podróżach do przyszłości, albo o fantazjach opartych o dzieje minione. Od serca najbliżej mi do wszystkich albumów, jakie Eloy spłodzili pomiędzy 1973 a 1982 r. W żaden sposób nie dyskredytując wielu późniejszych, ze szczególnym naciskiem na kapitalne "The Tides Return Forever". Gdyby jednak ktoś zapragnął coś w pigułce na początek, to polecam w pełni zasłużenie osławiony "Ocean" - opowiadający historię Atlantydy. Ta pełni rozmachu płyta charakteryzowała się bogactwem melodycznym, momentami potężnym brzmieniem, choć też gdy trzeba, będąca dziełem subtelnie nastrojowym. Wszystkie cztery utwory tworzą tutaj zgrabną całość, choć największą sławę zyskał otwierający "Poseidon's Creation", który w wersji winylowej pochłaniał nieco ponad połowę pierwszej albumowej strony.
ELOY z "Reinarnation On Stage"
Fani Eloy przepadają również za bardzo PinkFloydowsko brzmiącą płytą "Silent Cries And Mighty Echoes" - zawierającą m.in. odtworzony w minioną niedzielę "The Apocalypse". To w nim pada zapytanie: "czy kiedykolwiek dowiemy się, co oznacza BYĆ?". Kosmiczny klimat albumu dobitnie podkreśla wyborna współpraca delikatnej gitary Franka Bornemanna z potężną dawką różnorodności Hammondów, syntezatorów i komputerów - w objęciach Detleva Schmidtchena. Ależ tam grała ekipa. Na tej następczyni "Ocean", obok dwójki wspomnianych protagonistów, zagrali jeszcze perkusista Jürgen Rosenthal (znamy go również z drugiego longplaya Scorpions "Fly To The Rainbow") oraz odwieczny zespołowy basista Klaus-Peter Matziol.
Z kosmicznych Eloy proszę się także pochylić nad płytami "Planets" oraz "Time To Turn" - tworzącymi wspólną opowieść o ocaleniu upadającej moralnie cywilizacji na planecie "Salta".
Warto jednak przy tym nie lekceważyć najwcześniejszych zespołowych propozycji, jak albumów nr 2, 3 i 4, tj. "Inside", "Floating" oraz "Power And The Passion". Zdecydowanie ten ostatni wydaje się szczególnie świetny. I zawiera przynajmniej dwa obłędne nagrania: "Mutiny" oraz "The Bells Of Notre Dame". Proszę sobie wyobrazić, że owe "Dzwony Notre Dame" są do dzisiaj w koncertowym żelaznym repertuarze grupy. Grupy, która poza szerokim zakresem wiedzy jej fanów, w Polsce znana jest jedynie z nagrania "Time To Turn". I to też tylko z uwagi na jego przeróbkę naszej Budki Suflera pod, jak by nie było, kosmicznym tytułem "Noc Komety". Zaśpiewał ją w swoim czasie Felicjan Andrzejczak - ten od najbardziej koszmarnego przeboju "Jolka Jolka, Pamiętasz" - Boże, co za okropieństwo!. W każdym razie, album "Power And The Passion" jest także ciekawy literacko. Opowiada o człowieku, który odbywa podróż w czasie, konkretnie do roku 1358, nie spodziewając się czyhającego na niego podstępu. Otóż, nasz bohater zakochuje się córce pewnego władcy tyrana, za co zostaje uwięziony. To uniemożliwia mu powrót do teraźniejszości. Na szczęście na jego drodze pojawia się pewien czarnoksiężnik, któremu udaje się go uwolnić.
Eloy uważam za bardzo niedocenianą grupę wśród sympatyków szeroko pojętego art rocka w naszym kraju. Stale tylko słyszę u fanów gatunku nazwy Pink Floyd, Porcupine Tree, Genesis, Marillion, King Crimson czy Yes. W zasadzie chciałoby się nawet przyklasnąć dobrym gustom rodaków, ale dobrze by było, gdyby do tego grona dołączyli jeszcze Eloy. Być może najnowsza płyta się do tego przyczyni. Nic, tylko wypada poczekać cierpliwie do lipca, choć spieszyć się też nie ma co, niech jeszcze trochę wiosna sobą nacieszy. Tymczasem w mym pokoju rozbrzmiewa świetny 2-płytowy koncert "Reincarnation On Stage". Jak na razie ostatnia pozycja z bogatego katalogu Eloy. Jest tu niemal wszystko, czego dusza pragnie. Polecam ten show także Państwa uwadze.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"