wtorek, 10 stycznia 2017

KBC Band

KBC Band - coś podobnego mogło powstać tylko w latach osiemdziesiątych. W szczytowo melodyjnej dekadzie z wszystkich dostępnych, a i zarazem najbardziej tandetnej, jak śmie twierdzić zdecydowana większość. Przecież według ortodoksów rocka nie było tam czego szukać.
Z żalem stwierdzam, iż nigdy nie potrafiłem kurczowo trzymać się pewniaków, czytaj: gigantów rocka, co w konsekwencji zaowocowało także sympatyzowaniem z kiczem. I to wciąż narasta. Przepraszam, nic na to nie poradzę.
Bardzo szybko w swym żywocie poznałem Zeppów, Sabbatów, Lynyrdów czy innych tam Doorsów, no i teraz w wieku już mocno dojrzałym nie potrafię wkładać w tamtą muzykę tyle zapału, ile serca otrzymałem od powyższych w czasach muzycznej inicjacji. I jeszcze jedno, zawsze byłem melodykiem ze skłonnościami do przepychu formy, przez co do teraz kręcą mną różnej maści smakowite aranżacje, bogactwo środków, itp. błyskotki. Słowem, im bardziej tandetnie i po amerykańsku, tym lepiej. Nie oznacza to, iż nie lubię trzasnąć sobie drinka ramię w ramię z Joy Division, z wczesnymi King Crimson, jedynką Velvet Underground, bądź klasycznymi albumami Davida Bowiego. Ale tych niestety także w swoim czasie nasłuchałem się do woli. Dzisiaj nie potrafię posłuchać "Ziggy'ego Stardusta" z takimi wypiekami na twarzy, jak było to możliwe czterdzieści lat temu. Zazdroszczę tym, którzy dopiero teraz zanurzają się w tej rzece. Wszystko przed nimi. Niestety, ja już mam za sobą pierwsze kontakty z najlepszymi płytami tego świata. Ogromnie żałuję, chciałbym je wszystkie poznawać na nowo, ciesząc się z każdego nowego zakupu. A później rozkręcać sprzęt na cały regulator i biegać po pokoju jak opętany, wchodząc w skórę wokalnych bóstw (typu: Phil Mogg, Brian Johnson, David Coverdale, Ian Gillan, Robert Plant, Phil Collins, Phil Lynott, itd... itd...), a też nierzadko wijąc się po ścianach z kątomierzem imitującym gitarę. Bywałem już Angusem Youngiem, Mannym Charltonem, Eddiem Van Halenem, a gdy sił w płucach zabrakło, to także statecznym i dostojnym Tonym Iommim.
Cieszę się, gdy potrafię coś fajnego odkryć. Na szczęście to nadal możliwe. Pomyślałem właśnie, że zamiast pisać przetarte slogany, też zaproponuję moim Czytelnikom coś nie tak oczywistego. O czym mają prawo nie wiedzieć. Bowiem większości fajnych rzeczy w dzisiejszym radio nie usłyszymy. Nawet moje "Nawiedzone Studio" bywa pełne zaległości.
Z powyższego jasno wynika pragnienie do podsunięcia Państwu na dzisiaj jakiegoś kolejnego chłamu. To prawda, stąd to całe kaznodziejskie wprowadzenie.
KBC Band - mówi to panu coś? - zapytałby Kiepski Ferdynand. A wpatrzony w niego durnymi ślipiami Boczek, odparłby: "panie, nie obrażaj pan, dobre".
Myślę, że poza najbardziej zagorzałymi wyznawcami AOR'owego grania, powyższa nazwa może co najwyżej wzbudzać skojarzenia z KGB. Dlatego warto słówko o tej krótkotrwałej formacji i ich jedynej płycie. Z dobrego szlachetnego rocznika - 1986. Na winach się nie znam (trudno przełknąć te sfermentowane paskudztwa) , ale na płytach chyba jednak troszkę tak, więc proszę dać wiarę, że dla muzyki plastikowej, nachalnie melodyjnej i pozbawionej ambitnej aury, był to rok szczytujący. Nawet jeśli będą się znawcy gatunku spierać, że wcale nie ten, a tamten, bądź jeszcze inny.
Wspomnianych KBC Band założyło trzech członków dawnego psychodelicznego Jefferson Airplane - nieżyjący już gitarzysta i wokalista Paul Kantner, wokalista i gitarzysta Marty Balin oraz basista Jack Casady. Do tej świętej trójcy dobiło jeszcze czterech (a nawet w pewnym sensie - pięciu) innych muzyków, a pośród nich gitarzysta Mark "Slick" Aguilar - w późniejszych latach podpora odrodzonych Jefferson Starship.
Wystartowali mocno. Jeszcze w tym samym 1986 roku z płyty wykrojono singla "It's Not You, It's Not Me", który wdrapał się nawet do pierwszej dziesiątki Billboardu, a szefostwo Aristy tylko zacierało dłonie w nadziei na spektakularny sukces tego całego przedsięwzięcia. Tym bardziej, że wydany na początku 1987 roku drugi singiel "America", osiągnął niemal podobne notowania. Obie piosenki nie dość, że chwytliwe, to jeszcze podpisane bardzo znaczącymi i uznanymi dla dziejów rocka nazwiskami. Single jednak, jak szybko się na listy wspięły, tak też z hukiem zleciały, a całemu albumowi już nie wiodło się najlepiej. W szczytowym momencie uplasował się w ósmej dziesiątce Billboardu, i kto wie, być może gdyby w grupie pośpiewała Grace Slick, to losy samej płyty, jak i dalszych całego zespołu, potoczyłyby się przyjaźniej. Niestety Grace w tamtym czasie była mocno zajęta. Chwilę wcześniej z Mickey Thomasem i resztą paczki z popowych Starship, wydała bestsellerową płytę "Knee Deep In The Hoopla", a w interesującym nas 1986 roku trwały już pierwsze prace do ich drugiego longplaya "No Protection", który w konsekwencji odniósł podobnie spory sukces. Poza tym Artystka zobowiązała się jeszcze umową współpracy z innymi muzykami, m.in. z Kennym Logginsem. Zatem, jeśli świat miał skoncentrować uwagę na kimś z dawnego obozu Jefferson Airplane/Starship, to raczej na "skróconych" Starship, niż mało mówiącej nazwie KBC Band. A szkoda, bo płyta naprawdę udana i pomimo upływu ponad trzech dekad, nadal się broni. Partiami wokalnymi przywołuje post-hipisowskich Jefferson Starship, a melodiami, lekkością i syntezatorowo-gitarową oprawą w niczym nie ustępuje samym Starship. Choć gwoli rzetelności należy dostrzec w repertuarze grupy brak power hitów, na miarę: "We Built This City", "Nothing's Gonna Stop Us Now" czy "Sara". Niech jednak słodką tajemnicą pozostanie brak popularności niektórych wspaniałych piosenek , typu: "Dream Motorcycle" lub "Sayonara".
Grupa ponoć nawet trochę koncertowała, a na niektórych występach wspomagała ją sama Grace Slick, jednak na niewiele to się zdało. W 1987 roku już było po sprawie, a rok później reaktywowali się Jefferson Starship, którzy tym wydarzeniem szybko przyćmili epizodyczne KBC Band.
Płytę polecam wszelakim melodykom, AOR'owym maniakom, jak też tolerancyjnym entuzjastom powabniejszego lica niegdyś ambitnych rockmanów z Jefferson Airplane. Pozostała część rockowego bractwa niech się oczywiście koniecznie nadal kurczowo trzyma sprzężeń, fuzów, nieuchwytnych solówek, perkusyjnych torped, a i upoconych torsów swych wokalnych bóstw.






Andrzej Masłowski

RADIO "AFERA" na 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę (z niedzieli na poniedziałek) pomiędzy godz. 22.00 a 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"