niedziela, 9 października 2016

NEW MODEL ARMY, klub "u Bazyla", Poznań, 8.X.2016



Nowa lokalizacja "u Bazyla" wydaje się nad wyraz korzystna. Jedyny minus: brak w barze mocniejszych trunków. Króluje piwo, którego nie znoszę. Oprócz niego, można się jedynie napić oranżadki. Przydałaby się koncesja. W starym miejscu przy Św. Wojciechu nie było z tym problemu. Nie to jednak najważniejsze, a sama nowa sala koncertowa. Jaka? Ano bardzo fajna. Szeroka, a do sceny z każdej strony wydaje się blisko. No i wreszcie można to wszystko profesjonalnie nagłośnić.
Bilety wyprzedane. Nie było ich zresztą już od pewnego czasu. Kilka wcześniejszych koncertów na trasie "Winter" także zespół z dumą opatrzył komunikatem "tickets sold out".
To był mój trzeci raz. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych zobaczyłem grupę w klubie "Eskulap", a więc w miejscu, w którym pierwotnie miał się odbyć wczorajszy koncert. Z kolei drugi kontakt z New Model Army, to już czasy nowego milenium i nieistniejącego "Zeppelin Hall". Z pamiętną sceną usadowioną nad barem. Trzeba było mieć głowę uniesioną o czterdzieści pięć stopni.
Do "u Bazyla" przy ul. Norwida dotarłem chwilę po dwudziestej. Na scenie na dobre zainstalowała się grupa Opozycja, której przypadł zaszczytny los supportu. I chyba zgromadzonej publiczności także ich gra trafiła w gusta. Wydaje się, że nie można było lepiej. Ta istniejąca od lat osiemdziesiątych formacja dobrze się czuje w
nowofalowo-punkowym stylu, co stanowiło za miłe preludium do gwiazdy głównej - postpunkowych New Model Army.
Nawet nie zauważyłem, kiedy cała piątka armistów pojawiła się w komplecie na scenie. W pewnej chwili zawisły kłęby dymu, a raczej rozsianej mgły (tym razem bez aluzji), no i zaczęło się. Justin Sullivan z kolegami na początek zaserwowali "Burn The Castle" z ostatniego longplaya, po czym przywołali ducha początku lat dziewięćdziesiątych i świetnej płyty "The Love Of Hopeless Causes", z której ku aplauzie zgromadzonych poszło "White Light". A chwilę później tytułowy "Winter" z niedawno wydanego bardzo dobrego albumu. Nie ma wątpliwości, to jedno z nagrań pomału kończącego się roku, i na wczorajszym koncercie grupa to potwierdziła. Publiczność już była rozżarzona, a muzycy z Bradford dopiero się rozkręcali i nawet na moment nie zwalniali tempa, mieszając piosenki nowe z uznanymi od lat klasykami. Z tych pierwszych, obłędnie wypadło jak dla mnie "Born Feral", ale nie gorzej przecież wszystkie pozostałe nowości, choć najbardziej chyba ucieszyły stare poczciwe: "51st State", "Get Me Out", "Poison Street" czy "I Love The World", które grupa zagrała w ostatniej fazie występu. Zresztą "I Love The World" zakończyło spotkanie z Poznaniem. A przecież w 1989 roku ta właśnie kompozycja rozpoczynała moją ukochaną "Thunder And Consolation".
Było jeszcze "Stormclouds", było także na zakończenie podstawowego setu "Island", było jeszcze wiele innych....
Podobno grupa na tej trasie przy każdym występie zmienia listę utworów. To dobrze, jest ciekawiej. Justin Sullivan tasuje, rotuje. Tu coś wklei, tam wytnie, tu dołoży, tam zaskoczy. I machina się kręci. Nie ma zatem sensu sugerować się wszystkimi wcześniejszymi występami, choć należy żałować, że nie było u nas "Vagabonds". Przegrał brak cierpliwości. Berlińczycy posiadali jej nieco więcej, dzięki temu zamiast dwóch bisów, otrzymali trzy, a jako wisienkę na torcie wspomniane już
"Vagabonds". Dlaczego taką ludzie mają przypadłość, że przedwcześnie muszą opuszczać koncertowe sale. Grupa jeszcze nie mówi ostatniego słowa, a tłumy już napierają na wyjściowe bramki. Ach... Dokąd im tak spieszno? Do swoich szanownych połowic? Przecież nie uciekną, a jeśli nawet zechciałyby przyprawić niejednemu rogi, to i tak miały na to ponad dwie godziny.
Justina Sullivana nie nadgryza ząb czasu, choć na szczęście tego na przedzie do dzisiaj nie uzupełnił. Co stanowi o jego autentycznym pięknie. Uwielbiam tego faceta. Tę jego muzyczną wrażliwość, a także wykwintny, niepodrabialny głos. Gdyby takich Justinów Sullivanów było więcej, być może sympatyzowałbym z punk rockiem i wszystkimi jego następstwami. Wszak New Model Army, to w pewnym sensie konsekwencja hałaśliwego punku, za którym jakoś nigdy nie przepadałem. A jednak, gdy taką muzykę doprawi się szczyptą subtelności, delikatności, to.... Piękna to grupa, niech zatem Najwyższy czuwa nad nią, nie żałując zdrowia i sił.
Muzycy jawią się niczym dobrze naoliwiona machina. Jak dobry wzór dla innych. Jak nowy wzór armii - jak New Model Army.

P.S. Obok mnie stał Tomek Budzyński z Armii, na którego twarzy zarysował się obraz wiecznej ekstazy. On też ich kocha, wiem o tym, powiedział mi to niegdyś.


Mój Syn Tomek z Justinem Sullivanem po koncercie
Tomek otrzymał jeszcze od Justina koszulkę.
Bycie fanem zobowiązuje





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"