poniedziałek, 5 września 2016

Uriah Heep, Wishbone Ash...

Na początku wczorajszego Nawiedzonego Studia zaserwowałem szczyptę możliwości Wishbone Ash oraz Uriah Heep. Zespołów, które na przełomie późnej jesieni a wczesnej zimy odwiedzą nasz kraj na kilku koncertach. Choć nas rzecz jasna najbardziej interesują te poznańskie.
Nie oszukujmy się, nie da się porównać dawnej wielkości obu grup ze współcześnie funkcjonującymi składami, niemniej koncerty, to koncerty, a te zawsze rządzą się swoimi prawami.
W najlepszych czasach dla tego typu muzyki oba te bandy grały wręcz niesamowicie. Z polotem, wirtuozerią, kunsztownie i z finezją. Nie przesadzę ze stwierdzeniem, że słuchając Uriah Heep "Live - January 1973" oraz Wishbone Ash "Live Dates" mamy do czynienia z jednymi z najlepszych koncertowych płyt tego świata. To prawdziwe abecadło i obowiązkowa przepustka do dalszych penetracji rocka. Proszę uwierzyć, że nie tylko Led Zeppelin czy Pink Floyd nagrywali kamienie milowe. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, iż trudno będzie okrzyknąć rockowego fana autentykiem, skoro nie ruszają go takie albumy, jak: UFO "Strangers In The Night", Thin Lizzy "Live And Dangerous", Yes "Yessongs", Genesis "Seconds Out", Queen "Live Killers", Deep Purple "Made In Japan" czy Rush "Exit...Stage Left". Oto ledwie kilka wybitnych koncertówek, spośród obfitej talii. Rocka naprawdę nie zainicjowali Nirvana, The Smiths, bądź Joy Division - choć wszyscy świetni i także kultowi.
Czasem z moim dobrym znajomym po cichu się "podśmiechujemy", że najlepszych muzyków wyprodukowały roczniki 1945-1955. I ogrom tu faktów nie dających się obalić. Inna sprawa, że właśnie tamto pokolenie miało przywilej korzyści. Bowiem nikogo nie było przed. No chyba, że weźmiemy pod uwagę mistrzów muzyki klasycznej.
W okresie 1967-75 rock tworzył się w zgodzie z naturą, bez całej tej śmierdzącej otoczki. Artystów cechowała niewinność, lekkość twórcza, swoboda myślenia. Wszystko wówczas było pierwsze. Panowało twórcze dziewictwo. Nuty same wskakiwały na pięciolinie. Owszem, ingerowały w artystów alkohol, narkotyki, ale nawet i one nadawały swoistej mocy, choć pochłonęły przy tym kilku geniuszy. Zespoły takie, jak Uriah Heep czy Wishbone Ash, choć muzycznie od siebie troszkę odległe, miały wielu wspólnych fanów. Fanów, którzy nie dzieli muzyki na gatunki, podgatunki, stylistykę czy inne diabelstwo, a po prostu na dobrą i złą. Tamta epoka jawiła się twórczo i postępowo - czytaj: progresywnie. Co wcale nie oznacza, że wszyscy grali rocka, często mylnie klasyfikowanego jako rock progresywny. Większość z nas uważa, że ten rodzaj sztuki uprawiali jedynie wirtuozi organów, gitar, snując przydługawe opowieści, jak ELP, Genesis, Yes, Pink Floyd, itd. Tymczasem postępowymi artystami stali choćby tacy, jak: Bob Dylan, Joan Baez, Simon And Garfunkel, na równi obok psychodelicznych Jefferson Airplane, blues-rockowych Cream, czy demoniczno-metalowych Black Sabbath. Wszyscy oni działali w jednym czasie i tworzyli swoje. Każdy zasługiwał na miano oryginału i był swoistym klejnotem w koronie. Wspomniani Uriah Heep i Wishbone Ash także. Uriah Heep posiadali genialnego wokalistę Davida Byrona - prawdziwego artystę, takiego z krwi i kości. Jakże go bardzo brakuje. Bo choć Jurajka po jego odejściu nadal dzielnie się trzymała, a i trzyma po dziś dzień, to już nigdy nie eksplodowała. Dlatego rozumiem sympatyków tego zespołu (trzymanego w tamtych latach w ryzach głównie przez Kena Hemnsleya i Micka Boxa), że kłopotliwie znoszą ich późniejszą działalność. Działalność, którą ja osobiście nadal lubię, a czasem nawet i bardzo. Jednak styczniowy występ roku 1973 z Town Hall w Birminghan, to prawdziwy majstersztyk - nie do przecenienia. Ależ oni byli w formie. Jak to wszystko zostało tam zagrane, no i jak sam David Byron zaśpiewał, ach! Zupełnie, jakby alkohol nic a nic nie szkodził. Grupa zagrała jakby została opętana przez dobre duszki. Bez eksperymentów, a jedynie tylko same przeboje, ale za to jak. Znane z debiutanckiego "Very 'Eavy, Very 'Umble" (kompozycja "Gypsy"), aż po aktualny wówczas "The Magician's Bithday" (nagranie tytułowe, "Sweet Lorraine" oraz genialne "Sunrise" - otwierające notabene cały występ). Z powtykanymi ówczesnymi (młodymi) już klasykami, jak pędzący "Easy Livin' ", podniosła mini suita "July Morning", czy też klasowy hard rocker "Look At Yourself". By pod koniec występu pobawić się jeszcze z publiką rock'n'rollami. Koncert marzenie. Dzisiaj już tylko możliwy do posłuchania z płyty.
Z tamtego składu ostał się jedynie gitarzysta Mick Box. Od dawna nie żyją Gary Thain i David Byron, zaś Lee Kerslake z Kenem Hensleyem uważają przygodę za dawno zakończoną. Przy czym należy dodać, iż Ken Hensley w ogóle traktuje obecnych Uriah Heep jako tribute band, troszkę naśmiewając się z aktualnych poczynań Micka Boxa i jego zespołowych kompanów.
Podobnymi ciepłymi słowami poczuwam się obdarzyć koncertówkę Wishbone Ash "Live Dates". Ten 2-płytowy album, także wydany w tym samym 1973 roku, jest kolejną rewelacją. Naprawdę nie trzeba znać większości płyt Wishbone Ash, proszę mi zaufać, ale tego tytułu nie wolno odpuścić. Mało tego, można nawet pominąć fajną płytę "No Smoke Without Fire", jak i połowę kanonowego albumu "There's The Rub", nic się złego nie stanie, lecz niech nikt nie warzy odrzucić pierwszych czterech studyjnych dzieł, no i oczywiście wspomnianego "Live Dates". Bo to tak, jakby katolik zapomniał dziesięciu przykazań, a astrofizyk układu słonecznego. Co prawda "Live Dates" nie jest rejestracją jednego konkretnego występu, a splotem ich kilku (ze Zjednoczonego Królestwa), za to wszystko poukładano i zmiksowano na tyle korzystnie, że całości słucha się z zapartym tchem. Nawet pomimo kilku przymusowych wyciszeń. Jednak to, czego Wishbone Ash dokonali podczas tamtej trasy, gitarowo przechodzi ludzkie pojęcie. Człowiek odnosi wrażenie, jakby nikt inny nie był w stanie piękniej zagrać na tym instrumencie, Cóż za niezwykłe solówki, gitarowe dialogi. Wszystko z finezją, przestrzennie, bogato, melodyjnie, a i z pewną poetyką. Słowem - mistycznie. Ten czarujący dwupłytowiec obrazuje grupę tuż po wydaniu cudownej "Wishbone Four" (tutaj z niej "Ballad Of The Beacon" i "Rock'n'Roll Widow"), nie zapominając przy tym o wielu smaczkach z albumów wcześniejszych. Proszę posłuchać całości i przetrzeć uszy ze zdziwienia. Jeśli nie spodobają się komuś obłędne "Phoenix", "Throw Down The Sword", "The King Will Come", bądź "The Pilgrim", to niech rzeczywiście odpuści sobie to piękne archeo granie i nadal zapycha uszy Red Hotami, albo całą tą krótkowzroczną alternatywką. O której nikt ciepłego słowa nie napisze za kolejnych czterdzieści lat. Co tam czterdzieści - za pięć.
Reasumując.... polecam posłuchanie obu koncertowych albumów Uriah Heep i Wishbone Ash. Raz, by liznąć wielkiego rocka z dawno już minionej epoki, dwa, by po prostu nie przegapić nadchodzącego spotkania z Mickiem Boxem i Andym Powellem. Żyjącymi legendami wielkiego grania.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",

w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"