Nie siedzę po uszy w bluesie, jak mój radiowy kolega Krzysiek Ranus. Przyznam również, iż do niedawna nie miałem najmniejszego pojęcia o twórczości Devona Allmana - a przecież syna samego słynnego Gregga Allmana - muzyka i filaru The Allman Brothers Band. Mniej więcej w połowie sierpnia Krzysztof szepnął na ucho, że dostał fajną propozycję zorganizowania dwóch koncertów Devona. Był tym faktem naprawdę podekscytowany, a zarazem i przerażony. Czasu na ewentualną promocję niewiele, a więc pomimo pokusy zajrzał strach brutalnej ekonomii w oczy. Jednak autor audycji "Blues Ranus" stanął na wysokości zadania. Szybko wydrukował plakaty, bilety, dopiął sprawę poznańsko-toruńskich klubów, jak i całej socjo-techniki - no i poszło. Przychodząc każdej niedzieli do radia, tak na niespełna pół godziny przed moim Nawiedzonym Studiem, miałem okazję przyłożyć na gorąco uszu do prezentowanych nagrań Devona Allmana - z Krzyśkowych kompaktów. Jednak wiecie Państwo jak to jest: tu się gada, tam szykuje pakiet własnych płyt do nadchodzącej audycji, tu muszę domowe słuchawki zainstalować (bo na radiowych przepraszam! bluesa coś nie czuję), odbezpieczyć trzeba zimniutką butelkę Pepsi, do tego jeszcze dochodzi piórnik z pisaczkami, celem zapisywania kolejności utworów, itd....itd.... W tle zaś podczas tych wszystkich zabiegów sączyły się nuty Devona, które jak najbardziej wydawały się fajne, a jednak, co tu dużo gadać, gdy się uczciwie w domu płyty nie posłucha raz, drugi, czy trzeci, to....
Kilka dni temu udało mi się zakupić najnowszy album Devona "Ride Or Die", i to za jedyne dwie i pół dyszki. Tanio, gdyż to egzemplarz promocyjny, choć wydany w normalnym na trzy rozkładanym digipaku. Z jednym tylko felerem - z zakreślonym flamastrem kodem paskowym. Wszak to egzemplarz nie do sprzedaży. No cóż.... , nie jestem gwiazdą mikrofonu, więc często przychodzi mi kupować płyty promocyjne, zamiast je otrzymywać. Wyjątkiem firma Mystic Production - tam mnie pewien jegomość trochę szanuje, a może nawet i ździebko lubi. Dlatego korzystając z okazji - dzięki Panie Darku za wszystkie muzyczne skarby tego świata.
Powracając do zakupionego promo. Mimo wszystko bardzo się cieszę, albowiem na dzisiejszym koncercie ta sama płyta kosztowała siedemdziesiąt pięć złotych, a winyl z wcześniejszym tytułem równą stówkę. I ludzie brali. Przy mnie jeden gość szukał idealnego egzemplarza. Wcześniej zapłacił Amerykaninowi, po czym ten podstawił karton pod nos, a w nim dwadzieścia sztuk. Na zasadzie: masz, wybieraj. Tu róg zagięty, tam lekkie zagniecenie, jeszcze w innym miejscu rozstępująca się folia, no i ideału brak. Gość w pewnej chwili rzuca do kolegi: "wiesz co, jednak ten pierwszy egzemplarz był najlepszy". Jak ja to rozumiem. Perfekcja. Jest z czego wybrać, dlaczego by sobie nie powybrzydzać. Za komuny pani ekspedientka dopuściła tylko nos do lady, a do samych płyt brakowało jeszcze dobrych dwóch metrów, więc co podała, to podała. Nie było dyskusji, bierz bracie i się ciesz, że w ogóle się załapałeś. Dzisiaj klient płaci stówę i wymaga, a sprzedawca kłania się w pas. Amerykanin także. No tak, ale chyba nie o tym być miało...
Do Blue Note'u wbiliśmy z Peterem. Miał być jeszcze Tomek Ziółkowski, ale biedaczysko chory
na grypsko. W dodatku z gruźliczym kaszlem. Nawet nie proponowałem, wiedziałem, że odmówi.
Wszystko rozpoczęło się punktualnie o dwudziestej. Konferansjer Krzysztof Ranus szepnął dwa słówka do mikrofonu, po czym niemal błyskawicznie pojawił się cały zasadniczy band: Devon Allman z dobrze nastrojonym gardłem i gitarą, a wraz z nim drugi gitarzysta, długowłosy młodzieniec (nieźle wymiatający) Bobby Schneck, troszkę usztywniony ruchowo, ale konkretnie grający basista Steve Duerst oraz na co dzień dobry kumpel Devona, perkusista Anthony Nanney. Sam Devon przyodziany w fajny ciemny t-shirt, plus kapelusik, do tego kilka dodatków, w tym tatuaży. Przede wszystkim jednak w to najważniejsze, co zwie się "osobowość". Na scenie od razu wiadomo, kto tu rządzi. Ależ świetnie ten facet śpiewa. Jak na prawdziwego blues-rockera przystało. Mocne gardło. Takie bluesowo-soulowe. Czerpiące od najlepszych. Choć co tu czerpać, skoro to płynie w jego żyłach. Usłyszałem w nim nieco Johna Mayalla, Jacka Bruce'a, Steviego Ray Vaughana, Erica Claptona, ale i samego Gregga Allmana także. Spod strun zaś wyciekało paliwo rodem z Led Zepps, Allmans, Cream, Clapton i jeszcze wielu wielu.... Zresztą, kto był inspiratorem, pokazał przecież sam bis. Jawne cytaty z Led Zeppelin (do "Whole Lotta Love" i "Stairway To Heaven"), choć ze "smródki" Nirvany także przecież - vide "Smells Like Teen Spirit". Fajnie wyszło. Ludzie bili brawo na stojąco. Ale co tam bis. To tylko ciekawostka i jazda pod publiczkę. Identycznie jak przy nieco wcześniej zagranym coverze Boba Marleya "No Woman No Cry". Mnie podobały się przede wszystkim numery autorskie. Pomimo, iż większość z nich słyszałem po raz pierwszy. Widać, że dobry z Devona kompozytor. Nie posiadam niestety jeszcze wcześniejszych płyt, a dzisiaj jakoś nie mogłem sobie też na nie pozwolić. Ogromnie dużo płyt nabyłem w ostatnich dniach i coś forsy zabrakło. A jeszcze dzisiaj z Irlandii przyleciał najnowszy Meat Loaf. I też należy szybko uregulować.
Podskoczyłem z radości, gdy Devon zagrał z nowego longplaya "Ride Or Die" nagranie "Say Your Prayers". Żałowałem, że zabrakło "Galaxies". To przecież taki hit, że hej! W minioną niedzielę w zastępstwie za Krzysztofa zagrałem go w Ranusowej audycji. Kto posłuchał, ten wie...
Powiem Państwu tak między nami, bo jesteśmy sami, że był to kapitalny koncert. Dwuczęściowy, a i przez to wcale nie taki długi. Już lekko przed dwudziestą drugą było po sprawie. Pozostał jednak na długo zapach pięknego grania. Takiego, jakie lubię w bluesie najbardziej. W melodyjnym rock bluesie. Tak, dokładnie w takim zestawieniu, bowiem nie był to blues rock, a rock blues. Bywał czadowy i pełen niespożytej energii, innym razem na moment subtelny, jeszcze innym wirtuozerski. I zawsze zagrany z pełnią pasji. Widać, że ta muzyka daje całej czwórce wiele radości. Co ważne, nie jest to żadna kiepska hobbystyczna kapelka, a rasowy i fantastycznie brzmiący band. Przez chwilę wyobraziłem sobie ich muzykę na jakiejś dużej scenie, dla dziesiątek tysięcy pokojowo nastawionych buzi. Na których twarzach rysuje się miłość do ludzi i samej muzyki. Jakże byłoby wspaniale, gdyby można takie granie przenieść z sympatycznego Blue Note'u na grube plenerowe deski, gdzie prawdziwe miejsce dla tego typu uprawianej sztuki.
Piękny koncert, pięknego i bardzo ciepłego wieczoru. Chciałoby się przeżyć raz jeszcze.
P.S. Był taki moment, gdy Devon wyszedł do publiczności. Lampy oświetliły kilka co ładniejszych dam, które zasiadały przy stoliczkach, a maestro grał ewidentnie dla nich. Były owacje i lekkie speszenie na buziach obdarowanych.
Ukłony dla Krzysztofa Ranusa - nieocenionego!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"