CRUZH
"Cruzh"
(FRONTIERS)
***3/4
KING COMPANY
"One For The Road"
(FRONTIERS)
***2/3
PALACE
"Master Of The Universe"
(FRONTIERS)
****
Lubię wytwórnię Frontiers. Nawet jeśli nie zawsze trafia w mój gust.
Frontiers są zaledwie jednym z wielu nieźle funkcjonujących labeli, obok Escape Music, AOR Heaven czy Rock Candy Records, którzy propagują hard rocka/heavy/soft metal w tradycyjnym tonie lat 70/80-tych. A jednak ta włoska stajnia kierowana przez niezmordowanego Serafino Perugino (założyciel jak i "notoryczny" producent) wyróżnia się na tle innych. Bogactwem, różnorodnością i otwartością na młodych twórców, wyciągając przy tym nierzadko dłoń do dawnych i zapomnianych.
Właśnie na rynek trafiły trzy debiutanckie płyty twórców skandynawskich (o ile Finlandię do tej grupy państw także zaliczymy).
Na pierwszy rzut niech pójdzie szwedzki tercet Cruzh. Tworzą go wokalista i klawiszowiec Tony Andersson oraz gitarzysta Anton Joensson i basista Dennis Butabi Borg. Choć to nie wszyscy, albowiem podstawowych muzyków wspomaga jeszcze kilku ludzi sesyjnie, a pośród nich: perkusista Louisian Boltner oraz pianista Erik Wiss. Wszak w podstawowym line-upie nikt takowymi instrumentami nie dysponuje. Nie są to na tyle ładne chłopaki, by dziewczęta ich buźki zawieszały na przyłóżkowych makatkach, jak niegdyś Jona Bon Joviego, Joey Tempesta czy Sebastiana Bacha, niemniej Cruzh grają jakby powstali właśnie w tamtej epoce. Zresztą oficjalnie przyznając się do wpływów Def Leppard, Toto, FM, Winger, Firehouse, bądź wczesnego Bryana Adamsa. W moim odczuciu szczególnie im najbliżej do tych pierwszych. Proszę to sprawdzić w balladzie "Anything For You", jak też w niezbyt ciężkich i przebojowych "First Cruzh", "Survive", "Stay", bądź dynamicznych "Hard To Get" oraz "Set Me Free". Jednak nie te piosenki uważam za najlepsze. Na stadiony świata polecam nośne melodie z otwierającego całość "In N' Out Of Love", bądź absolutnej bomby, jaką jest trzecia kompozycja w albumowej kolejności "Aim For The Head" - cudo!
Także swoistą wisienką na torcie stoi finałowa i zarazem aż 7,5-minutowa ballada "Straight From My Heart". No dobrze, być może i nieco słodziutka, lecz dająca się zapamiętać i pokołysać sercem, do czego także sam tytuł zobowiązuje. Jest w niej taki kilkunastosekundowy fragment, będący niemal plagiatem piosenki "Question" grupy The Moody Blues. Niech zatem wszelacy art-rockowcy go nie pominą.
Bardzo ładna płyta. Polukrowany hard roczek - bez wątpienia. Ale czy to musi oznaczać zarzut?
Kolejny album zatytułowany "One For The Road" reprezentuje fińska formacja King Company. Proszę tylko spojrzeć na okładkę. Ta uwodzicielska kobietka, plus nieopodal korodujący trupi samochodowy wrak, pokazują jej niecne zamiary. I taką też muzykę zapisano na tejże srebrzystej płytce - na winylu niestety nie wydano.
Wystarczy tylko rzucić uchem już na sam początek albumu, by spostrzec, iż śpiewający Pasi Rantanen ewidentnie nasłuchał się zachrypniętych gardeł, a'la: Axl Rose, David Coverdale, Kelly Keeling czy James Christian. A jednak King Company nie grają pod nutę Guns N'Roses. Ta piątka dżentelmenów tworzy bardzo fajne hard rockowe klawiszowo-gitarowe piosenki. Polubią je zapewne entuzjaści przebojowego ducha lat 80-tych, od m.in. takich płyt, jak "jedynka" Skid Row, czy dwóch pierwszych dzieł Winger, jak i jedynej płyty, mocno zresztą niedocenianej grupy Walk On Fire "Blind Faith", a także Whitesnake'owych superprodukcji z "1987" i "Slip Of The Tongue" - i kto wie, czy nawet nie na samym czele.
Całości słucha się z dużą przyjemnością, choć pierwsza albumowa część jawi się okazalej. Począwszy od otwierającego tytułowego "One For The Road", poprzez chwytliwy, wręcz radiowy "Shining", zadziorny "Coming Back To Life", po drapieżną balladę "No Man's Land" (tytuł tej piosenki, to przy okazji pierwsza nazwa grupy). Niczego nie ujmując usadowionemu w centrum albumu kąśliwemu "Farewell", jak też nieco motorycznemu "One Heart" (już czuję jakby to zaśpiewał Ronnie James Dio), czy przejmującej balladzie "Cast Away".
Za trzecią płytą "Master Of The Universe" stoi kolejny melodyjny hard rockowy band. Ten pochodzący ze Szwecji kwartet założył wokalista i gitarzysta Michael Palace - stąd też nazwa grupy. I gdyby nie współczesna mnogość tatuaży na ciele basisty Soufiana Ma' Aouiego, to cały grupowy wizerunek mocno przybliża ich do zespołów sprzed trzech dekad. A więc mamy do czynienia z kolejnymi fascynatami lat osiemdziesiątych. I z kolejnym klawiszowo-gitarowym graniem nastawionym na wyeksponowane chóralne refreny. Jedynie wyczuwalna współczesna produkcja (Michael Palace, plus Daniel Flores - ten od choćby Find Me) zdradza czas realizacji dzieła, ponieważ same kompozycje niosą się niczym soft-metalowy relikt z przeszłości.
Warto przy tym odnotować, że choć Palace reprezentują muzycy młodego pokolenia, to ci mają na koncie już bujną przeszłość. Niektórzy zdążyli wspomagać na koncertach, jak i w studio, wielu wykonawców, w tym m.in: Find Me, Harem Scarem, Toby'ego Hitchcocka czy Adrenaline Rush.
Kolejna płyta wchodząca w nogi i duszę. Trudno nie pokochać przynajmniej takich: "Master Of The Universe", "Matter In Hand" czy choćby "Cool Runnin' ". Tego typu kawałki żargonem sympatyków rocka określa się mianem "killer". Proszę dać wiarę: cała ta płyta jest autentycznie świetna!
Wszystkie trzy powyższe pozycje, powinny stać się obowiązkową lekturą dla wszelakich zapaleńców soft/hair/hard rocka. But seriously!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"