poniedziałek, 8 sierpnia 2016

BLACK MOUNTAIN - "IV" - (2016) -







BLACK MOUNTAIN
"IV"
(JAGJAGUWAR)
**** 




Muzycy Black Mountain unikają szufladkowania. To zrozumiałe, tym bardziej, że mamy do czynienia z ambitnymi twórcami, którzy uciekają od prostych analogii, pomimo iż czerpią pełnymi garściami z bogatej spuścizny, jaką rock pozostawił w kilku dekadach. I choć porównania nasuwają się same, te wcale nie przynoszą żadnej ujmy.
"IV", co już sam tytuł sugeruje, jest czwartym dziełem Kanadyjczyków, ale kto wie, czy właśnie ten album nie okaże się pierwszym, który otworzy przed nimi wrota do zasłużonego rozgłosu. Czego osobiście życzę, gdyż są jednym z nielicznych bandów uprawiających modnego retro rocka, którym jakoś ufam szczególniej. Zupełnie nie kręcą mnie te wszystkie mocno przereklamowane Rival Sons, The Answer, Blues Pills, The Brew i tym pokrewne, natomiast chylę czoła przed wczesnymi Bigelf, jak i obiema płytami doskonałej formacji Astra, przy czym pragnę również zwrócić Państwa i własną uwagę na wschodzący (co prawda już od dobrej dekady) Black Mountain.
Grupa nie bazuje na sztucznie wytworzonym hałasie, który zazwyczaj poddaje się celowemu anachronicznemu brzmieniu o barwach sepii, a zwyczajnie wyczuwam fascynację przeszłością, która stanowi jedynie za punkt wyjścia do dalszego działania. No i co z tego, że usłyszymy tu echa wczesnych Pink Floyd, Eloy, Hawkwind ("Space To Bakersfield", "/Over And Over/ The Chain" - z genialną końcówką!, bądź w "Mothers Of The Sun"), a nawet delikatniejszy odcień Led Zeppelin (szczególnie w takim "Constellations"), czy z drugiej strony późniejszych Jefferson Airplane, jak i dla przekory wcześniejszych Jefferson Starship, plus całą plejadę ładnych piosenkowo/rockowych twórców przełomu 60/70's (co słychać na każdym kroku) - z naciskiem na schyłek lat sześćdziesiątych - z dopiskiem "psychedelic flower power". A więc muzyki mocno oddziałującej na wyobraźnię, podanej z duszą, z zaangażowaniem. I pomimo czasów w jakich się narodzili Black Mountain wcale nie żądzą na "IV" technologiczne dobrodziejstwa, a jedynie odpowiednio przystosowana gitara, perkusja, plus bogate, aczkolwiek
nieprzebarwione instrumenty klawiszowe. Te ostatnie wydają się najważniejsze. Ich brzmienie przywołuje na myśl Pink Floydów z okresu "Ech", jak i młodszych Eloy - głównie za czasów "Ocean" czy "Dawn", gdy grupa Franka Bornemanna odstawiła Hammondy na rzecz kosmicznego brzmienia. No właśnie - kosmosu. Jakże nieziemsko na "IV" jawią się kompozycje: "Mothers Of The Sun", "Defector", "(Over And Over) The Chain", "Crucify Me" czy finałowy "Space To Bakersfield". Proszę jednak nie okrawać niczego od zwartej całości. Tego najlepiej posłuchać nieprzerwanym ciągiem. Hipnoza i wrota do królestwa kosmosu - bez niepotrzebnych wspomagaczy.
Proszę wyobrazić sobie, że jeszcze do takiej muzyki chyba nigdy równie efektownie nie śpiewała kobieta, a tutaj z tej roli zwycięsko wywiązała się niejaka Amber Webber, której trafnie asystuje Stephen McBean. Cóż za duet!
Nietuzinkowa, choć paradoksalnie mocno wtórna płyta - nad wyraz fascynującego zespołu. Słucha się tego świetnie.

P.S. Album wydano w wielu formatach, dzięki czemu nikogo nie ominie. Można go nabyć na szlachetnym CD, poczciwym podwójnym winylu, jak i coraz modniejszej (czego nie pojmuję!) kasecie magnetofonowej.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"