I tu muszę słówko...., bowiem od dawna wściekam się na brak soczystego rocka/metalu w moim Poznaniu. Przepraszam, ale nie kręcą mnie te wszystkie Qlturalne imprezki pod patronatami Żywca, miejskich władz i sponsoringów komitetów kultury. Już nie marzę o Magnum, Dare czy Whitesnake, bo miejsce Grodu Przemysła w art-biznesowej hierarchii znam, ale żeby przynajmniej cokolwiek z wyższej drugoligowej półki.... No i oto jak na zawołanie, w ten nudnawy chłodny letni czas, taka kapela! - Australijczycy z Airbourne. Po raz pierwszy u nas, choć nie pierwszy w Polsce w ogóle (grali niegdyś we Wrocławiu, a i na Przystanku Woodstock także).
Przyjechałem troszkę na ostatni gwizdek, a i tak do Airbourne'ów było jeszcze czasu nieco. Na scenie rozgrzewali poznańscy Rust. Zespół, o którym wiele dobrego słyszałem, choć ich samych nie miałem dotąd okazji. Nie liczę fragmentów kilku różnych kawałków, wyemitowanych przez moich znajomych dzięki you tube'owi - wszech oazę dla niedosłyszących.
Rust są kolejnym przykładem rockowego muzykowania w tonie retro. Niby dobrze, wszak schlebia to wielkości tamtej muzyki (Free, Led Zeppelin, Rush, Cream, itd...), z drugiej zaś strony; po raz kolejny przekonałem się, jak wiele brakuje tym wszystkim dzisiejszym młodziakom do ich mentorów. Dobry image i porządne granie, to za mało. Potrzeba jeszcze kompozycji. Nietuzinkowych, zapamiętywalnych, poruszających ciałem i duszą. Ambitni muzycy z Rust mają szansę stać się zawodowym support-actem, jednak do roli gwiazdy droga wyboista. Wokalista ma konkretne gardło, przystrojone na wysoko, gitarzysta gra heavy-bluesowo i widać, że nasłuchał się Jimmy'ego Page'a, jak i wczesnych Aerosmith, lecz jednak Panowie - kompozycje! Przesłuchajcie ponownie dyskografię Led Zepps, Sabbs, Aerosmith, całego Paula Rodgersa (z Free i Bad Company na czele) i może będą z was ludzie.
Niemniej, Rust się podobali, publiczność przyjęła muzyków z entuzjazmem, jak i należytym szacunkiem. Nie było gadania i odwracania się tyłkiem, a pulsowanie w rytm, jak i wiwaty plastikowymi szklanicami powypełnianymi ohydnym piwskiem. Każdy pije co lubi, a że mocniejszych drinków w pobliżu nie serwowano, to nie zamulałem żołądka paskudztwem z pianką.
Po występie Rust panowie techniczni wszystko na scenie poprzestawiali, po czym jeden z nich zabrał się za próbę mikrofonów. Pomyślałem "ufff, będzie głośno". W okolicach 21-szej minut pięć można już się było o tym przekonać. Co za czad! Ale jaki przyjemny. Nawet jeśli daleki od doskonałości. Zaczęło się od przebojowego "Ready To Rock", poprzedzonego intro z dwójki Terminatora. Lepszego początku nie można sobie było wymarzyć. Kapitalny numer, zarówno melodycznie jak i energetycznie. Pomyślałem: ich krajanie z AC/DC muszą być z młodszych kolegów dumni. Warto przy tym odnotować, że w Airbourne też grają bracia - wokalista i gitarzysta Joel O"Keeffe oraz perkusista Ryan O'Keeffe. A składu dopełniają: basista Justin Street oraz gitarzysta rytmiczny David Roades (nie mylić z Davidem Rhodesem, tym od Petera Gabriela).
Niestety nie obsypię Państwa rzetelną setlistą, ponieważ ze wstydem wyznam, iż nie znam na pamięć twórczości Airbourne. Choć w swoim czasie byłem nawet posiadaczem ich pierwszych dwóch albumów, i to w bogatych wersjach limitowanych. Jednak w chwili totalnego zgłupienia, nie poczuwszy klimatu, postanowiłem się z nimi rozstać. Wówczas myślałem, iż to zwykłe cieniasy, imitujące AC/DC, bądź równie kapitalnych, ale o wiele mniej popularnych szwajcarskich Krokus. Po takim koncercie jak wczoraj, głupio mi strasznie.
Zaczęli od wspomnianego "Ready To Rock", zamykając podstawowy set "Stand Up For Rock And Roll", a cały koncert (po krótkim dwu-utworowym bisie) klasycznym już dziś "Runnin' Wild". Całość trwała ledwie osiemdziesiąt minut. Przeleciało jeszcze szybciej. Nikt chyba jednak z tego powodu nie narzekał. Krótko, treściwie i bez chwili nudy.
Tak mną potrząsnęło, że zapomniałem o przestrogach względem pielęgnacji zdrowia. O nie zadbam, gdy trafię niegdyś na Adele.
Cały band wyciska z siebie siódme poty, ale to, co robi Joel O'Keeffe, to przechodzi ludzkie pojęcie. Facet nie tyle tryska energią, co dusi w sobie prawdziwe ADHD. Sceniczne zwierzę. Z Angusem Youngiem mogliby sobie stuknąć żółwika. A to Joel wdrapuje się po rusztowaniu na kompleks głośników, a to rozwala kilka puszek z piwem o własną łepetynę, po czym rzuca nimi w rozżarzony tłum, a to wjeżdża w gąszcz ludu i łoi na gitarze, co tchu. Po prostu super!
Od dawna marzył mi się taki koncert. Bo ile można kontemplować z fanami progresywnego rocka i rozpływać się nad każdą solówkę Latimera czy Gilmoura. Rozbierając każdą z nich na części pierwsze lepiej, niż sami ich twórcy. Jakże inaczej poczułem się w towarzystwie koszulek AC/DC, Thin Lizzy czy Airbourne, albowiem w ostatnim czasie nic, tylko Pink Floyd, Riverside, bądź Marillion. I choć wszystkich ich kocham, to potrzebna była odmiana, jak słone paluszki po wagonie czekolady.
Świetny koncert i proszę o więcej.
P.S. Słowa uznania dla Piotra Walczuka i jego koncertowej agencji P.W.Events, która już w połowie listopada zorganizuje w Poznaniu koncert thrash-metalowej legendy Annihilator. Będzie jeszcze głośniej!
P.S.2. Z racji braku płyt Airbourne przymusowo rozpocząłem dzień od "Black Ice" AC/DC. Bo jak się nie ma, co się lubi.... :-)
P.S.3 A świerszcze w uszach nadal grają.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"