THE JEFF HEALEY BAND - "House On Fire" - Demos & Rarities - (EAGLE RECORDS) - ***1/2
Mam szczególną słabość do tego ociemniałego Kanadyjczyka. Jestem jego wielkim entuzjastą od pierwszego longplaya "See The Light", a i uważam go ponadto za jednego z najpiękniej grających rocka połączonego z bluesem. Tak, właśnie bardziej rocka z bluesem, a nie na odwrót.
Piszę w czasie teraźniejszym, pomimo iż Jeff Healey zmarł nieco ponad pięć lat temu, jednak dla mnie jego muzyka jest wciąż żywa.
Nie był to być może artysta tak popularny jak Jimi Hendrix, Eric Clapton czy choćby nawet Stevie Ray Vaughan, ale dorobił się niewiele mniejszego przecież grona wiernych fanów, dla których nagrywał płyty, jak i dawał przede wszystkim niesamowite koncerty. Kilka wydanych dotąd kaset video oraz płyt DVD, świetnie oddają klimat jego występów. Na dokładkę warto jeszcze sięgnąć po znakomity film "Roadhouse" (u nas zatytułowany jako "Wykidajło" - w aktorskiej roli głównej Patrick Swayze), w którym to muzyk zagrał samego siebie.
Można we wszystkich tych materiałach podziwiać nietuzinkową technikę jego gitarowej gry. Muzyk występował na siedząco, a gitarę trzymał położoną na kolanach, tańcząc niezwykle lekko po strunach wszystkimi dziesięcioma palcami. Co w połączeniu z bardzo przyjemną, aczkolwiek stanowczą i pewną siebie manierą wokalną, dawało należyty efekt. Jednak na siedząco nigdy Healey długo nie dawał rady, gdyż jakaś wewnętrzna eksplozja zawsze podnosiła go z krzesła i wprowadzała w istny szaleńczy trans. Coś niesamowitego! To trzeba nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć.
Może to zabrzmi niezręcznie, ale Jeff Healey prawdopodobnie dzięki połączeniu swego talentu i niepełnosprawności, wprowadził ponownie bluesa na salony. Oczywiście, także miała na to wpływ jego niesamowita muzykalność, a także i przyjaźń z kilkoma cenionymi muzykami , jak choćby z Markiem Knopflerem czy George'em Harrisonem.
Udowodnił nasz maestro ponadto, że płyty z taką muzyką, również mogą osiągać spore nakłady, a także pojawiać się na falach radiowego eteru.
Warto jeszcze zwrócić uwagę, że Jeff Healey zyskał międzynarodowe uznanie nie tylko jako muzyk rock-bluesowy, ze swoimi dwoma zespołowymi kolegami, z którymi grał jako The Jeff Healey Band, ale dał się poznać również jako sprawny muzyk jazzowy, odwołując się do klimatu tego gatunku w przedwojennej jego formie.
Po śmierci Healeya, w dość szybkim tempie trafiło na rynek kilka albumów koncertowych i kompilacyjnych, które raczej nie wniosły niczego nowego do wizerunku artysty, ale na pewno ucieszyły najzagorzalszych fanów. Jednak wydany w ostatnich tygodniach zbiór "House On Fire" jest wreszcie pozycją stricte wytęsknioną. Stanowi ona za kolekcję nagrań unikatowych, to jest, wcześniej niepublikowanych, bądź niegdyś rozpowszechnianych, ale tylko na limitowanych wydawnictwach płytowych. I tak na przykład, po ponad 20 latach znowu powrócił na CD przepiękny numer "Joined At The Heart". Ten niezwykle dynamiczny i soczyście przebojowy utwór, pierwotnie znalazł się na europejskiej edycji trzeciego albumu "Feel This", który szybko zniknął z rynku, a w jego reedycji sprzed 5 lat, po prostu go zabrakło. Szkoda tylko, że z tamtej edycji zapomniano wykroić jeszcze drugiego dodatku, jakim była nie mniej piękna kompozycja "Live And Love". Pozwala to jednak sądzić, iż być może powstanie druga część do "House On Fire". Ale nie narzekajmy, bowiem cały ten unikatowy zbiór, nie może pozostać obojętnym fanom artysty.
Proszę posłuchać takiego "We've Got Tonight". Tak wiem, Jeff Healey nie miał być może takiej chrypki w głosie jaką dysponował oryginalny odtwórca tej genialnej ballady, czyli Bob Seger, lecz Healey zaśpiewał to w równie poruszającym tonie.
Skoro już jesteśmy przy przeróbkach, to ta Segerowska nie jest tutaj jedyną. Healey sięgnął także po "Adam Raised A Cain" - kompozycję Bruce'a Springsteena, z jego wczesnego longplaya "Darkness On The Edge Of Town, nadając jej jeszcze bardziej drapieżny charakter. Pomimo, iż jak pamiętamy, w oryginale Springsteen nieźle się przecież wydziera.
Równie efektownie prezentuje się tutaj żywa i ponowie piekielnie melodyjna kompozycja "Who's Been Sleepin' In My Bed" - autorstwa Bobby'ego Whitlocka (tego od Erica Claptona). Ale i także bluesowa ballada "You Go Your Way, I'll Go Mine" - Kevina Connelly'ego, którą pierwotnie szykowano ponoć pod duet Jeff Healey / Eric Clapton.
Pozostałe kompozycje to już dzieła Jeffa Healeya, stworzone z niewielką pomocą kolegów z własnego zespołu, bądź ewentualnie kogoś spoza TJHB. Pośród nich, nie brak żywszych rock-bluesowych akcentów (m.in: "All The Way", "House On Fire" czy "Daze Of The Night") , jak i rzeczy typowo nastrojowych (bardzo piękny "Too Late Now") czy nawet flirtów jazz-bluesowych (jak w "Bish Bang Boof").
Ta płyta, to nie tylko cenny suplement do mimo wszystko skromnej dyskografii muzyka, ale i dowód na to, że miał on w swoich archiwach rzeczy niby gorsze, pominięte często na regularnych płytach, a które przecież zupełnie nie odbiegały poziomem od tych "lepszych".
Nie przepadam za określeniem "mus", ale w tym przypadku wydaje się ono właściwym dla ewentualnych niezdecydowanych o wartości zbioru "House On Fire".
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)