Mój Syn jechał dzisiaj do Krakowa na koncert Bring Me The Horizon. Zespołu młodego pokolenia, który w tymże pokoleniu, bije niemal rekordy powodzenia. Wczoraj mój młodziak słuchał ich przez cały wieczór. Pewnie nastrajał się do koncertu. Dla tego mojego 20-letniego młodzieńca, artyści tacy jak legendarni The Doors, Led Zeppelin czy Pink Floyd, są nawet znani i jacyś tam i również kultowi, lecz serc im nie łamią. Czyli, w sumie szacunek, lecz dupska nie urywa - jak to gówniarzerka mawia. Za lat dwadzieścia, jego legendami będą właśnie tacy Bring Me The Hoirizon, Suicide Silence, itp.zespoły, a moi idole, jawić im się będą niczym na początku mej drogi życiowej, artyści pokroju: Franka Sinatry, Binga Crosby'ego, Frankie Valliego czy Glenna Millera. Co zrozumiałe.
Zresztą, czym są te wszystkie złota i platyny, którymi pokrywały się płyty mych ulubieńców, skoro niewielu dzisiejszych łowców talentów w ogóle oni obchodzą. Gdy polecam mojemu Tomkowi jakikolwiek "mój" zespół, by ten sobie zarzucił ich filmik na jutjubik, to liczba wyświetleń oscyluje wokół dwustu tysięcy, czasem co lepszy przekroczy nawet i milion odtworzeń, i jakże mi robi się łyso, gdy niemal każdy z tych jego zespołów (dla mego pokolenia zupełnie nieznanych) bije te moje, skromnymi pięcioma milionami odtworzeń. Właśnie taki Bring Me The Horizon stanowić może za dobry przykład. Bo zmieniają się Drodzy Państwo emocje, potrzeby, tak samo jak wraz z tymi wartościami zmieniać się przecież musi sama muzyka.
Ale po co ja to wszystko napisałem? Ano po to, by uświadomić sobie przemijanie, sens życia, zmieniające się wartości. Dla mnie śmierć Raya Manzarka jest swego rodzaju ciosem, bo to mój muzyk, bliski memu sercu, związany z wieloma pięknymi chwilami życia i muzycznych uniesień, ale gdy kilka miesięcy temu zginął w wypadku motocyklowym wokalista (młodziutki!) z Suicide Silence, ja odebrałem to tylko jako kolejną kolej rzeczy, podczas gdy mój Syn nie mógł dojść do siebie przez wiele dni. Inna sprawa, że mój Tomek poznał tamtego muzyka osobiście, gdyż brał nawet udział w organizacji poznańskiego koncertu. Każdy ma zatem swoich idoli, co też mi uświadamia, że bolesne odejścia Raya Manzarka czy Marka Jackowskiego, które mnie przecież dotyczą, dla młodszych pokoleń niekoniecznie muszą znaczyć cokolwiek.
Pewne podobieństwo do tego o czym napisałem przed chwilą dostrzegłem także w słowach mego kolegi Maćka, który od trzydziestu lat mieszka w Australii, niedaleko Melbourne. Otóż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ostatnio kiedy się rozmówiliśmy na facebookowym czacie, Maciek stwierdził, że nie czuje się ostatnimi czasy najlepiej, bo u nich nastała pora zimowa, noce są krótkie, a i chłodne, a ponadto w dzień trza już kurtki zakładać, bo na dworze w południe ledwie plus szesnaście stopni. Pomimo, iż mieszkał w Polsce przez szesnaście pierwszych lat swego życia, dziś zima mu obca. Mało tego, zapytałem Maćka, czy zna The Australian Pink Floyd Show. "Pierwsze słyszę" - odrzekł. I to po angielsku, bo po Polsku mówi już o wiele gorzej , niż ja po angielsku. Języka, którego ja przecież nigdy przenigdy się nie uczyłem, a on zaczynał go jednak niegdyś od samiuśkiego początku. Taka kolej rzeczy. Nie ma się co puszyć , obrażać, ... Choć my to bardzo lubimy. A ja mu się w sumie nawet nie dziwię, bo on w Polsce choć się urodził i skończył podstawówkę, i dodatkowo jedną klasę Technikum, to nigdy nie czuł się dobrze. Tak więc zapomnieć język ojczysty z nieszczęśliwego kraju nie było wielkim wyzwaniem. Kiedy trafiła się okazja, prysnął stąd czym prędzej. Tam znalazł szczęście, miłość, a także zagościł u niego na stałe uśmiech, i "polskość" nie jest mu do niczego potrzebna. Choć o niej nie zapomina, co także należy podkreślić.
I tak jest ze wszystkim. Niech każdy walczy o swe wartości, i wreszcie, niech każdy buduje sobie swoje szczęście, tak by ono eksplodowało. Wszak nie ma na co czekać w tym jednym danym nam życiu.