czwartek, 16 maja 2013

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Live" , ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Zoom", JEFF LYNNE - "Armchair Theatre" - (2013 - reedycje + nowości) -

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Live" - (FRONTIERS) -  ***2/3
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Zoom" - (FRONTIERS) -  **1/2
JEFF LYNNE - "Armchair Theatre" - (FRONTIERS) -  ***



W ostatnich latach raczej rzadko słyszeliśmy o Jeffie Lynne'ie. Artysta chętniej wspomagał innych, i to bardzo sporadycznie, zamiast firmować pełne albumy własnym nazwiskiem. Jednak, gdy już postanowił powrócić, uczynił to z wielkim hukiem.
Jesienią ubiegłego roku wydał dwie płyty - i obie na swój sposób premierowe. Napisałem na swój sposób, ponieważ "Long Wave", de facto zawierała premierowe piosenki, pomimo, iż jednak były to covery, które Lynne postanowił firmować jako dzieło solowe. Drugi album został już ochrzczony nazwą Electric Light Orchestra, a zawierał dawne największe przeboje zespołowe, jednak w całkowicie nowych opracowaniach. Już przy tamtym wydarzeniu muzyk zapowiedział serię kolejnych trzech płyt ze swoim udziałem w roli głównej. Oto i one.
I tak, otrzymujemy tym razem, jeden album z materiałem koncertowym oraz dwie reedycje od dawna już nieosiągalnych płyt studyjnych. Ale po kolei ...

Album o niewyszukanym tytule "Live", zawiera materiał zarejestrowany w CBS Television City, w Los Angeles, w roku 2001. Jest to koncert z trasy "Zoom Live Tour", czyli z ostatniego studyjnego longplaya prawdziwego E.L.O., czyli bez żadnych oszustw w rodzaju Part II, czy jakiejś tam OrKestra, a także The Orchestra.
Jako, że grupa E.L.O. w tym najbardziej szlachetnym składzie (takim jak choćby z albumów w rodzaju "A New World Record" czy "Out Of The Blue") , nie istniała już od dawna, zagrała wówczas jako duet, czyli Jeff Lynne (śpiew, gitary elektr. i akust.), plus jego stary kompan Richard Tandy (pianino i inne instr.klawiszowe). Aby osiągnąć jak najlepszy efekt, nie raniąc zbyt mocno dawnych dobrych piosenek, panowie Lynne i Tandy, zatrudnili jeszcze kilku muzyków dodatkowych, którzy obsługiwali pozostałe instrumenty sekcji rockowej oraz i te obowiązkowe smyczkowe.
Koncert zarejestrowany na tymże CD, wypadł nad wyraz okazale, pomimo iż suma sumarum zabrakło mu jakiejś szczególnej magii. Za to większość kompozycji zabrzmiała tak, jakby je wyciągnięto z sal koncertowych przełomu lat 70/80's.
Całość zaskakuje dobrą formą wokalną Lynne'a, ale i pochwalić wypada niemal wszechobecne perfekcyjne partie chóralne. Nie wiadomo tylko czy tak to się działo naprawdę, czy być może magik i perfekcjonista Lynne, nie dopracował już tego sam później w swoim domowym studio.
Szczególnie dobrze wypadają te starsze kompozycje, jak; "Evil Woman", "Showdown", "Sweet Talkin' Woman" czy choćby "Can't Get It Out Of My Head". Jedynie razić może nieco tandetne opracowanie, o ironio!, właśnie chórków, w takim "Livin' Thing". Ale może się niepotrzebnie czepiam?
Na szczęście, to nieduże potknięcie, nadrabiają swą siłą i emocjonalnością kapitalne piosenki: "Twilight", "Confusion", "Don't Bring Me Down" czy 6-minutowe "Roll Over Beethoven" - kończące przy okazji cały ten spektakl.
Jednak to nie wszystko, otóż na dokładkę otrzymujemy jeszcze dwa unikatowe studyjne nagrania. Króciutkie. Ich czas łączny nie przekracza nawet 5 minut. Pierwszym jest zarejestrowany w 2010 roku, rock'n'rollowy "Out Of Luck". Drugim zaś, ballada "Cold Feet", pochodząca z sesji nagraniowej 1992 roku. Aż dziw bierze, że tak świetne piosenki, musiały bardzo długo czekać na swą premierę.
Wreszcie, wierzyć się nie chce, że tych kilkanaście lat temu, trzeba było odwołać znaczną część koncertów podczas "Zoom Live Tour", gdyż po prostu nie było na nie zbyt wielu chętnych.

Kolejną nowością jest reedycja także "elektrykowskiej" płyty "Zoom", która pierwotnie ukazała się w 2001 roku, i w zasadzie uchodzi wśród fanów do dzisiaj za solowe dokonanie Jeffa Lynne'a. Nawet całkiem słusznie, ponieważ z dawnych kolegów zespołowych nie było już tutaj zupełnie nikogo. Z jednym małym wyjątkiem, otóż w singlowym "Alright", pojawił się gościnnie Richard Tandy. Za to, maestro zaprosił tutaj do pogrania kilka innych znanych nazwisk, a przy okazji i także swoich przyjaciół, jak choćby ex-Beatlesów - George'a Harrisona (na gitarze techniką slide) czy Ringo Starra. A i także do pośpiewania w chórkach, choćby tak uznaną osobowość jak Rosie Vela.
Nie było to żadne specjalne dzieło. Spośród 13 piosenek, trudno do dzisiaj wyróżnić jakąkolwiek w sposób szczególny.
Singlowy "Alright" jawił się niczym jakiś odrzut z sesji do "Secret Messages" lub "Balance Of Power", a balladowe "Moment In Paradise", "Just For Love" czy "A Long Time Gone", kompletnie nie mogły się równać z dawnymi perłami. Z kolei, przebojowym i nośnym piosenkom w rodzaju "State Of Mind" czy "Easy Money", niby nawet niczego nie brakowało, a jednak także nie chwytały należycie za serce dawnych fanów zespołu, w tym i mnie również.
Dziwić może także fakt , iż nie brakowało tutaj instrumentów, ani muzyków do uzyskania bogatej i przestrzennej oprawy, a jednak o ile jeszcze dobrze wyeksponowano chórki, o tyle trza niemal było lupy ,by usłyszeć wiolonczelę czy nawet saksofon.
W stosunku do pierwowzoru, i tutaj jak w przypadku powyżej opisanej płyty "Live", dołożono dwa dodatkowe utwory. Pierwszym z nich, jest studyjny i niewiele odbiegający przeciętnością od swych wcześniej opublikowanych braci "One Day". Zarejestrowany został w 2004 roku, lecz dopiero teraz opublikowano go na płycie. Druga kompozycja , to koncertowe wykonanie "Turn To Stone"- pochodzące z tego samego przedstawienia w Los Angeles, z którego skompilowano powyżej opisane "Live". Tak więc, stanowi ono przy okazji cenny suplement do tegoż wydawnictwa.
Nie jest to absolutnie jakaś szczególnie zła płyta, tyle, że jak na możliwości kompozytorsko-producenckie jej lidera, jakaś taka bez wiary i szczególnego entuzjazmu.

Ostatnią nowością, a przy okazji także i reedycją, ze stajni Jeffa Lynne'a, jest już od dawna również nieprodukowany, i pierwszy zarazem, solowy album naszego bohatera.
Oryginalnie płyta "Armchair Theatre", swą premierę miała latem 1990 roku. Co dokładnie pamiętam, gdyż do dzisiaj mam przed oczyma pewien berliński sklep nieistniejącej już sieci WOM, do którego zanim się wówczas weszło wgłąb, trzeba było się najpierw przedrzeć przez chmarę zawieszonych plakatów, ulotek, proporczyków i około stu wyeksponowanych płyt winylowych, właśnie z okładką "Armchair Theatre". Ach, co za czasy !
Dziś ten album w sumie broni się o wiele bardziej, niż wówczas. Pamiętam rozczarowanie nim, nie tylko moje zresztą, a niemal wszystkich. O ile, większość tamtejszych fanów, zdążyła dawno jakoś przywyknąć do prostej oprawy aranżacyjnej, "dzięki" kilku wcześniejszym poczynaniom Electric Light Orchestra, którym najczęściej całość ratowały po prostu dobre piosenki, a których tutaj, było jak na lekarstwo.
Płyta nawet się dobrze rozpoczynała, lecz im dalej w las ...  No właśnie, jeszcze takie bombastyczne "Every Little Thing"- uroczo urozmaicone saksofonem, fajnymi chórkami i powiewną melodią na styku r'n'rolla i słodkiego popu, mogło jakoś chwytać, podobnie jak "Don't Let Go" (w klimacie Elvisa Presleya spotykającego Roya Orbisona) czy uroczej , choć nieco rzewnej "Lift Me Up", o tyle pośród kolejnych piosenek, panowała jakaś okropnie zauważalna bieda (vide mało ciekawe "Nobody Home", "What Would It Take", a także nie do końca przekonujące przeróbki "September Song" - Kurta Weilla, czy "Stormy Weather" - Harolda Arlena). Choć jak to zazwyczaj bywa, i pośród chwastów wyrastały piękne okazy, jak pełna romantyczności pieśń "Don't Say Goodbye", czy zabarwiona klimatem Wschodu "Now You're Gone", a także przepiękna ballada "Blown Away" - wspólny owoc współpracy Jeffa Lynne'a i Toma Petty'ego.
I na tej płycie nie zabrakło wybornych gości, jak dobry już nasz znajomy Richard Tandy, czy aż trzech już dziś nieżyjących niestety muzyków: George Harrison, Del Shannon czy Michael Kamen. Pomimo samej możliwości pogrania sobie z Lynne'em, większość gości stanowiła tutaj jedynie za smakowite tło , bo i tak nad wszystkim panował wręcz niepodzielnie maestro Jeff Lynne - obsługując gitary elektryczne, akustyczne, a także pianino i inne instrumenty klawiszowe, a nawet i gitarę basową. Na swój sposób nawet i szkoda, gdyż może właśnie dlatego płyta nie do końca wywiązała się w stu procentach ze swego zadania.
Mimo powyższego, ponownie powtórzę, że wraz z upływem lat, materiał ten sporo zyskał, być może nawet i z powodu braku lepszych płyt w podobnym stylu, jakiego mocno brakuje na muzycznym rynku od wielu lat. Być może ... Pamiętam jednak, jak tych nieco ponad 20 lat temu, byłem załamany, myśląc że całe "Armchair Theatre", to jakaś okropna lipa.
I jeszcze na koniec, o kolejnych dwóch dodatkach, jakich Lynne nie poskąpił ewentualnym nabywcom także i tego wydawnictwa. Pierwszym jest niespełna dwu i pół minutowy "Borderline". To taka nieco żywsza, wręcz rock'n'rollowa ballada, w której Lynne poza standardowym rockowym instrumentarium, zagrał ponadto na tamburynie i pianinie. Ostatnim już opisywanym dzisiaj dodatkiem z Lynne'owskiego archiwum, okazała się zgrabna 4-minutowa ballada "Forecast", która także została w całości wykonana przez niego samego. Oba te utwory zrealizowano w 1989 roku, czyli podczas sesji do "Armchair Theatre" - jednak do tej pory nie były jeszcze opublikowane. No, może z lekkim zastrzeżeniem, ponieważ "Borderline", pojawił się już niegdyś na winylowym maxi singlu, jednak w nieco innej wersji.

P.S. Proszę zwrócić uwagę na okładki. Nowe wersje są wyraźnie zmienione w stosunku do szat oryginalnych. Na "Armchair Theatre", Lynne jest w innej siedzącej pozycji, a poza tym w nowej szacie jest tylko jedno lecące ptaszysko, natomiast na starej widzimy ich aż osiem!  Różnice na "Zoom", także są nadto wyraziste.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 

(4 godziny na żywo!!!)