piątek, 17 maja 2013

Kto biednemu da, a bogatemu zabroni, czyli o australijskich Pink Floyd, ale i o koncercie mych marzeń

Wczoraj miałem ciężki i trudny dzień. Taki nie pozbawiony "niespodzianek". Na szczęście, ta najmilsza pozostała na sam koniec. Australijczycy grający Pink Floyd, na których udało mi się, i to już po raz drugi.
Piękny koncert i niewiele różniący się od poprzedniego. Ale to dobrze, bo chyba nikt nie liczył na nic innego.
Darujcie Państwo, że nie będę Was zamęczać kolejną nudną relacją, krok po kroku. Kto był (bo chciał lub mógł - jak ja) kolejny raz zobaczył efektowne przedstawienie, z muzyką bliską sercu. Nie sądzę natomiast, by chciało się komuś przedrzeć przez tonę makulatury, czytając euforie jakiegoś nieznanego felietonisty, który będzie przeżywać każde światełko, wyostrzony laserek lub gitarową solówkę, i egzaltować każde inne efekciarskie pierdnięcie.
Nie oszukujmy się, wszyscy poszliśmy tam, by dać się miło oszukać. Nie po raz pierwszy, co ponownie podkreślę. Bo przecież tych kilka chórzystek (konkretnie trzy, by mnie zaraz jakiś mądrala nie poprawiał), i pięciu poddziadziałych, a zarazem także nikomu nieznanych na co dzień osobników, odfajkowało tak profesjonalne floydowskie szoł, że można by dać się nabrać, gdyby tak zaklajstrować oczy.. A mało to takich tribute (vide - cover) bandów? A co robią te wszystkie dzisiejsze T.Rexy, Thin Lizziaki, Savoy Browny, Canned Heaty, Animalsy, itp. Przesz tam już nikt lub prawie nikt z oryginałów nie występuje. A ludzie idą, kupują w ciemno jakieś beznadziejne i niestrawne ELO Part 2, bo chcą posłuchać lubianych utworów. Nawet jeśli na scenie na gitarze rżnie jakiś nieznany dotąd naszym oczom tłuścioch, łysol czy chuderlak. I dobrze. Oryginałów posłuchamy sobie w domu - z płyt. Jeśli się je ma. Ja mam. I tu mam przewagę nad tymi co to ich nie mają. Cieniasy, niech się purpurą ze wstydu obleją.

Także, ubawiłem się świetnie. Choć w pojedynkę, albowiem moi kumple dostali siedzące (czytaj: wypasione), a mnie przyszło sobie postać. Co tam postać, pokiwać się. Miałem nad nimi zatem pewną przewagę.
Ponadto, nie miałem ochoty wbijać do telefonu po kolei brnących utworów, gdyż i tak prawie nikogo to nie zainteresuje, a ja miałbym gorszą zabawę. A tej mi szkoda. Mogę tylko powiedzieć, że było prawie całe "Dark Side Of The Moon", sporo ze "Ściany", a także połowa "Wish You Were Here", i po trochu tam jeszcze z innych... Czyli jakieś "One Of These Days", "Sorrow", i tak dalej, i tak dalej....
Wiecie Państwo co? Coś Wam muszę powiedzieć. Przeszła mi wczoraj pewna myśl. Otóż, gdy popatrzyłem na to wyborne i odpicowane towarzystwo, które po koncercie zmierzało do swych wypasionych limuzyn, pomyślałem, dlaczego tylko im się należą chwile szczęścia. Ja to bym chciał zorganizować kiedyś taki sam koncert, tyle że dla samych biedaczków, żuli i innych menelko-pijaczków. Bo lubię takich ludzi to raz, a dwa, miałem okazję w życiu kilku takowych poznać.
A tychże, uwierzcie Drodzy Państwo, za Chiny Ludowe nie stać na taki bilet za półtorej stówy. Co tam za półtorej stówy, oni by nawet dychy nie mieli, bo właśnie przed chwilą poszła owa, w spożywczaku na dwa jabczoki. Ale czy to dyskwalifikuje tych ludzi jako fanów muzyki? Skądże. Oni się lepiej znają na floydach, niż większość tych wczorajszych białych koszulek i ich najlepszych kumpli, czyli wylizingowanych Range Roverów. Gdyby tak wpuścić do Areny ze trzy tysiące takich ulubieńców pracownic Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, to byłby koncert z wiwatami, salwami i petardami. Że o dziesięciu bisach nawet nie wspomnę, gdyż to się rozumie samo przez się. Bo przesz ci wszyscy wózkarze, makulatorowcy, złomiarze, by tych biednych Australijczyków, nie wypuścili do białego rana. Za to te kangury, wspominałyby ten koncert do końca życia. A tak, niestety, kto biednemu da, a bogatemu zabroni?




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 

(4 godziny na żywo!!!)