YES - "In The Present - Live From Lyon" - (FRONTIERS RECORDS) - ***
Ten 2-płytowy i koncertowy zarazem album, ukazał się już po ostatnim studyjnym dziele Yes , "Fly From Here". Jednak zawiera materiał o blisko dwa lata wcześniejszy. W tym czasie pewnym było, iż Jon Anderson nie będzie kontynuować współpracy ze swoimi dawnymi kolegami (choć podobno bardzo chciał), a na jego miejscu już od nieco ponad roku za mikrofonem spełniał się kanadyjski wokalista Benoit David, z mało znanej, aczkolwiek bardzo fajnej progresywnej grupy Mystery. Trasa koncertowa, z jaką wówczas Yes przemierzyło świat, dotarła także do Polski, a jej celem była promocja nowego składu, a konkretnie właśnie nowego wokalisty. Zakończyła się ona ponoć sukcesem, a zatem publika zaakceptowała nowy głos, w tej wydawać by się mogło, nienaruszalnej machinie. Nie powinno nas to jednak dziwić. Yes wystawił już swoich fanów na taką próbę w 1980 roku, serwując album "Drama", na którym głównym wokalistą był Trevor Horn, będący przecież na co dzień producentem. Notabene, także i przecież ostatniego dzieła "Fly From Here".
"In The Present - Live From Lyon", już sam tytuł zdradza, w jakim francuskim mieście odbyło się to przedstawienie, które zarejestrowano w pierwszym dniu grudnia 2009 roku.
Od razu na samym początku, należy uczciwie postawić sprawę, że jest to wydawnictwo dla najzagorzalszych fanów grupy, wykazujących się także sporą tolerancją. Bezgranicznym fanom Jona Andersona odradzam "In The Present" z całą stanowczością, bowiem ci, na każdym kroku będą czepiać się biednego i niezwykle starającego się B.Davida, który robi może. Niestety, chyba aż nazbyt bardzo. Bycie drugim Andersonem jest niemożliwe - to raz, a dwa, jaki to ma sens? Myślę, że Benoit David zrozumiał to wkrótce, bowiem na studyjnym "Fly From Here" śpiewa już po swojemu, bez tych usilnych zapędów w górne rejestry skali swego wielkiego poprzednika. I najogólniej rzecz ujmując, to mój jedyny zarzut wobec niego, albowiem całego koncertu słucha się bardzo przyjemnie. Nie jest to rzecz na miarę wielkiego trzypłytowca "Yessongs" (1973), ale poziomem na pewno nie odstaje od wielu późniejszych wydawnictw zespołowych, których paradoksalnie przecież, aż tak wiele nie ma.
Skład Squire-Howe-White-David-Wakeman (ale Oliver, a nie Rick) czaruje swą dawną magią baśniowego rocka. Yes, pomimo ciągłych personalnych roszad, nie traci na mocy, i nie szkodzą mu upływające lata i zmieniające się mody. Wielkie brawa należą się Oliverowi Wakemanowi, za wytworzone archaiczne brzmienie instrumentów klawiszowych, mocno osadzonych w konwencji lat 70-tych. Dzięki temu, również gitara Howe'a i bas Squire'a, na tym tle, wypadają jakby jeszcze efektowniej. Dlatego, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie grupa sięgnęła tutaj po "Owner Of A Lonely Heart". To bardzo dobry utwór (choć przez wielu znienawidzony), lecz zupełnie nie pasujący do klimatu tego koncertu. Troszkę niepotrzebnie wybija z nastroju, pomiędzy uduchowioną aurą "Siberian Khatru", "Onward"czy "And You And I" a następującymi nieco później kompozycjami jak: "South Side Of The Sky", "Heart Of The Sunrise", "Roundabout" czy "Starship Trooper". Nie dzieją się tutaj żadne rzeczy niezwykłe czy nad wyraz czarujące. To po prostu dobry koncert Yes. Z kilkunastoma klasykami, uwielbianymi przez niemal każdego fana Yes. Trzeba tylko wyzbyć się ewentualnych uprzedzeń z niesłyszalnego głosu Jona Andersona. Ale i także nie krzywić się na brak w tym zestawie "Close To The Edge", "Time And A Word", "Awaken" czy "The Gates Of Delirium".
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl