RAINBOW - "Difficult To Cure" - (POLYDOR) - *****
To moja ulubiona płyta Rainbow. Nie twierdzę, że najlepsza. Zdaję sobie sprawę, że musi wygrać "Rising". Choćby z uwagi na dwie ostatnie zawarte tam kompozycje, a także z uwagi na postać Ronnie James Dio. Dlatego nie zamierzam z nikim wdawać się w polemikę, by koniecznie stanąć przy swoim. Zupełnie mi na tym zresztą nie zależy. Raz, że działają tutaj względy sentymentalne (nowa szkoła, nowi ludzie, czyli zapach tamtych lat...), dwa, uważam, że to najciekawsza kompozycyjnie (jako całość) płyta zespołu, a trzy, postanowiłem dopisać swoje trzy grosze jako suplement do cienkiej (chodzi o objętość, i nie tylko...) wkładki, jaka o zespole Rainbow, pojawiła się w ostatnim wydaniu magazynu "Teraz Rock" (luty 2012).
Nie mam zamiaru także opisywać tutaj pełnej historii zdobycia przeze mnie tego albumu (w tamtych trudnych czasach), a także dzielić się moimi duchowymi przeżyciami, które towarzyszyły mi podczas katowania tej płyty po kilka razy dziennie. Tę historię opiszę innym razem, przy okazji słynnego Żydka Adlera, którego sklep mieścił się niegdyś u zbiegu ulic Długiej i Strzałowej, rzecz jasna w moim ukochanym Poznaniu.
Zaznaczę na samym początku, że kocham dwie pierwsze płyty Rainbow, jak i samego R.J.Dio, który zaśpiewał na nich obu. Uważam jednak, że każda z tych płyt, poza genialnymi fragmentami, posiadały także w połowie rzeczy przeciętne. Dlatego trochę na wyrost pięcio-gwiazdkuje się zawsze "Rising". Co do kompozycji "Stargazer" czy "A Light In The Black", to zgadzam się absolutnie. To diamenty ponad wszystko i wartości same w sobie. Natomiast, kompozycjom z pierwszej części LP, moim zdaniem, daleko do ideału. Są to po prostu bardzo fajne utwory, ale nic więcej. Odnoszę wrażenie, że większość dziennikarzy przepisuje co się da po swoich zawodowych poprzednikach, zamiast samym nastawić uszu.
"Difficult To Cure" nie jest żadnym dziełem doskonałym, lecz nie można mu odmówić świeżości, mnogości pomysłów, fantastycznych melodii, i jak na tamte lata kapitalnego brzmienia, a także wielkiego entuzjazmu w wykonawstwie.
Joe Lynn Turner, który przyszedł na miejsce takiego giganta jak Dio, z mało znanego Fandango, chciał się wykazać kunsztem i polotem. Na pewno nie siłą przebicia głosu wielkiego mistrza, bowiem na tym polu nie miał szans. Nie zawsze jednak trzeba być operowym śpiewakiem, by udowodnić, że jest się prawdziwym artystą. Turner nie mając nic do stracenia, zaśpiewał z wielką pewnością siebie i znakomitym wyczuciem stworzonych na nowy album kompozycji. Przy okazji złagodził swą barwą bardzo europejskie stereotypy hard rocka, wprowadzając nieco zza oceanicznej melodyki i łagodności. Dla wielu fanów Blackmore'a i spółki, był to duży minus. Dla mnie wręcz przeciwnie. "Difficult To Cure" była miłym i eleganckim prezentem po albumie "Down To Earth", na którym Graham Bonnet wydzierał się niczym prujące nici u przyciasnych gaci, pomimo iż była to w całości nawet całkiem niezła płyta.
Skoncentrujmy się na "Difficult To Cure". Już sam wstęp "I Surrender", to murowany hit. Bombastyczny wstęp, ze świetną zwrotką, która atakuje niczym lotniczy nalot, no i ten prosty refren, wręcz kojący swą ładną melodyką, ale nie ustępujący w niczym tempem. Ten kapitalny numer stał się nawet przebojem w Zjednoczonym Królestwie, dochodząc do 3 miejsca najlepiej sprzedających się singli. Samą kompozycję napisał Russ Ballard. Genialny kompozytor, przy okazji niezły muzyk, który nigdy nie potrafił jednak zdobyć większej popularności, nagrywając także autorskie albumy. No,może za wyjątkiem pierwszej połowy lat 80-tych, w której to udało mu się zaskarbić serca niemałej rzeszy fanów, głównie w Niemczech Zachodnich i w nieco mniejszym stopniu w kilku innych krajach Zachodniej Europy.
Drugi utwór "I Surrender", to jak dla mnie dzieło doskonałe, i przy okazji, najwspanialsza kompozycja Rainbow (tzn.prawie najwspanialsza), którą traktuję na równi obok "Stargazer". Choć jest przecież zupełnie od niej różna. Wcale nie należą się tutaj najwyższe laury dla Blackmore'a czy Turnera, a dla niesamowitego Dona Airey. Uważam, że ten facet zagrał tutaj swoje najwspanialsze solo życia !!! Słuchałem tego utworu chyba z tysiąc razy i wciąż nie mam uczucia sytości. Proszę zwrócić uwagę na stopniowanie napięcia, lawinę melodyjnych przejść i zagrywek, a przede wszystkim na te niby rosyjskie pasaże i wtręty, a'la ludowy Kazaczok. Absolutna bomba!!!
Z kolei, środkowy "No Release" daje nieco odetchnąć po tej rozszalałej porcji emocji, z dwóch pierwszych utworów. Delikatne syntezatory wibrują, a na ich tle bardzo leniwie Blackmore maluje sześcioma strunami, jednak po chwili Rondinelli tłucze po garach co tchu, i rozpędza całą maszynę, która zasuwa do przodu, miażdżąc wszystko co napotka. Zwalniając tylko delikatnie, pomiędzy zwrotką a refrenem. Fajne są chórki, które tutaj asystują Turnerowi. Ocierają się uroczo o klimat nagrań Foreigner, lecz nie burzą drapieżności całego utworu. Fajne jest także nagłe zwolnienie tempa w środku kompozycji. Wchodzi chórek, który tylko przy jednostajnym biciu w bęben i towarzystwie oklasków wyśpiewuje "can't get no release". Po chwili, nieco z takim przekomarzaniem, to samo śpiewa J.L.Turner. I tak coraz mocniej i mocniej, a później już wszyscy z turbo doładowaniem. I jeszcze na koniec szaleńczy popis umiejętności Blackmore'a, który gra jak opętany już do samego końca.
A po chwili kolejny przebojowy utwór "Magic". Lekki, zwiewny, bardzo melodyjny. Ponownie mocna , mięsista perkusja, pierzasty chórek, nawet gitara Blackmore'a gra art-rockowo. Ale to śliczna piosenka. Tylko dlatego nie stała się zwykłą piosenką, bo zagrano ją na rockowo.
Na koniec pierwszej strony LP, muzycy pozostawili słuchaczowi spokojny instrumentalny popis Blackomore'a. Bowiem to jego gitara gra tutaj pierwsze skrzypce. Reszta robi tylko za tło. Prawie mało dostrzegalne zresztą. No, może z wyjątkiem takiego dworsko-królewskiego klawiszowego ozdobnika Aireya w drugiej jego części. To bardzo słodziutki utwór i być może nie dla każdego, ale nie można mu odmówić swoistego uroku.
Druga strona rozpoczynała się od kapitalnej i stricte hard rockowej kompozycji "Can't Happen Here", której pierwsze akordy gitary, bliskie były nawet stylistyce country. To taki utwór z gatunku tych, które są tak proste, że aż trudno opisać. Niemniej, niełatwo się od niego oderwać. Można wyróżnić tutaj także bardzo ładne gitarowe solo Blackmore'a. Niestety zbyt krótkie, jak na moje spojrzenie.
Kolejne torpedowane wejście mamy w następnym "Freedom Fighter", gdzie perkusja równym marszowym tempem atakuje słuchacza wraz z sąsiadującą gitarą. I w takim oto tempie, Turner śpiewa aż do samego refrenu. Jedynie Airey ładnie łagodzi napięcie miękkimi dzwonkowymi brzmieniami syntezatorów. Zupełnie nieoczekiwanie Blackmore w pewnym momencie, przechodzi do ofensywy ciężkim brzmieniem gitary. Szkoda tylko, że na tak krótko. Bardzo fajny utwór, którego siłę poznaję się gdzieś tam po dwudziestym przesłuchaniu.
Przedostatnim fragmentem jest "Midtown Tunnel Vision". Taki nieco toporny, walcowaty, i jak na tę płytę, to nawet ciężki numer. Nawet Turner, zamiast normalnie śpiewać, robi wszystko, by się na wpół wydzierać. Cały klimat tego nieszybkiego, aczkolwiek mocnego utworu, kręci się wokół bluesa i niemal soulujacego śpiewu Turnera. Spokojnie mógłby to być ozdobnik nie-Blackmore'owskiej płyty Deep Purple "Come Taste The Band".
No i finał. I jak na finał przystało, kolejny diament. Tytułowy "Difficult To Cure", to instrumentalna, blisko 6-minutowa kompozycja, będąca wariacją na temat "Ody do radości", z IX Symfonii L.V.Beethovena. Wszyscy tutaj mają pole do popisu. Nawet biedny Roger Glover, który wyprodukował cały ten album, a niemal cichutko w cieniu, wykonywał swoją bas-gitarową robotę na całej tej płycie. Mimo wszystko jednak ponownie błysnęli tutaj najbardziej Blackmore i Airey. Pierwszy z nich dwoił się i troił , we wszystkich strunowo-progowych przeplatankach. Wręcz obłędnie! Nie gubiąc melodyjności nawet na moment. To w końcu nie Dream Theater! Z kolei Airey , że tak nieładnie dodam, odwalił na dwie minuty przed końcem, tak kapitalne solo na organach, że majtki spadają, jak zwykli często mawiać fani dobrego grania. Ostatnich kilkanaście sekund tejże kompozycji , ubarwiał śmiech, który nigdy się nie kończył. Oczywiście w przypadku płyty winylowej. Jeśli ktoś miał gramofon, którego igła po zakończeniu płyty, dochodząc już do samego labela, samoistnie się nie wyłączał, to śmiech trwał non stop. A tym śmiejącym się osobnikiem był Oliver Hardy, czyli słynny Flap, z duetu Stan Laurel & Oliver Hardy, a więc Flip i Flap.
Jeszcze tylko słówko o okładce. Gdy miałem tych nieco ponad piętnaście lat, fascynowała mnie bardzo ta okładka, z siedmioma chirurgami, stojącymi afront przed zabiegiem, z tytułowym dopiskiem "Difficult To Cure", czyli "trudne do wyleczenia", bądź "niemożliwie trudne do wyleczenia". Tych siedem par oczu wpatrujących się we mnie, znad białych masek przykrywających dolną część twarzy, budziło trudny do opisania niepokój. A jeszcze większy, kiedy odwróciliśmy ową okładkę, i na jej rewersie ci chirurdzy, spoglądali z przerażeniem na pacjenta z rzutu stołu operacyjnego, na którym mógł leżeć przecież każdy z nas. Z tym, że tych lekarzy nie było już aż tylu, a zaledwie trójka + siostra asystentka. Pamiętam jak godzinami próbowałem porównać ich oczy z oczami muzyków, ale ku memu rozczarowaniu, nigdy nie znalazłem tam żadnego z grających w zespole Blackomore'a i spółki.
Okładka pochodzila ze zbioru firmy Hipgnosis, specjalizującej się w art-specjałach i nietypowych tematykach. Często z usług tej firmy korzystali najwięksi rocka, jak choćby Pink Floyd, UFO, Scorpions, Led Zeppelin, Alan Parsons Project czy Electric Light Orchestra. Niektórzy artyści zamawiali w Hipgnosis wykonanie własnych projektów, bądź po prostu kupowali projekty już gotowe. Rainbow byli z tych drugich.
Na koniec warto wspomnieć, że pierwotnie wokalistą na "Difficult To Cure" miał być Graham Bonnet, jednak ten zdecydował opuścić zespół, po usłyszeniu próbek wersji demo do tego albumu, twierdząc, że jest to wszystko zbyt melodyjne i lekkie. Na całe szczęście!
Szkoda, że wydana zbyt pochopnie w następnym roku "Straight Between The Eyes, nie utrzymała tak wysokiego poziomu, i poza niezłym początkiem w postaci rozpędzonego "Death Alley Driver" i tuż po nim przebojowemu "Stone Cold", nie czarowała niczym szczególnym. No, może jeszcze z dodatkiem smakowitego "Tearin' Out My Heart", w którym ładnie pogrywał Ritchie. Tak trochę nieco pre-Blackmore's Night. Była to ładna i nieco podostrzona ballada. Na drugiej stronie, jawiły się same przeciętniaki, za wyjątkiem purpurowego finału "Eyes Of Fire", nawiązującego klimatem do muzyki Wschodu. O wiele lepsza była następna płyta "Bent Out Of Shape" (1983). Ale to już historia na inny raz.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)
nawiedzonestudio.boo.pl