Na żywo Ian Astbury i Billy Duffy z kolegami. Kolejne z marzeń spełnienie.
Trasa 84-24 w swym tytule dobitnie oznajmia świętowanie artystycznej czterdziechy, ale żeby pominąć całkowicie ostatni album "Under The Midnight Sun", hmmm... Niebywałe. I to jest prawda, to jest fakt. Mogli przynajmniej "Give Me Mercy". Przecież brzmi jak klasyk. A tu jeszcze niciewo z "Ceremony". Nie lubią go najwyraźniej, jak krytycy, za to lubię ja. Dość wybrzydzania. Teraz konkret, tak jak bez rozwadniania godzina piętnaście koncertu.
Lista piosenek zaskakująca, albowiem jak na 'bestową trasę', best of tylko szczątkowe. Z pominięciem "Sweet Salvation", "Lil' Devil", "Nirvana" czy "Sun King". Szkoda, dopełniłyby organoleptyczności. Ale, z tego co wiem, co zresztą nakazuje artystów kodeks, to oni rozdają karty.
Cult'ci zagrali gotycko-metalowy spektakl, z mocą, przy 'przyćmionym' oświetleniu, niczym mroczne live w jakimś nocnym zaułku zapomnianej mieściny. Np. Detroit. Przejechały po mym grzbiecie ciary nie raz, nie dwa. Duffy w gitarowym transie riffował i solówkował bez zadyszki. Astbury wciąż dysponuje głosem tłukącym żyrandole. Istna rozkosz dla ucha.
Panowie pokręcili paroma klasykami, co "Fire Woman", "Love Removal Machine", "Rain", "Wild Flower" czy "She Sells Sanctuary" - ten akurat na absolutny ostatek.
Szczególny moment, kiedy po wykonanym na akustycznie "Edie (Ciao Baby)", porwali tłum "Sweet Soul Sister". Ogień! Chwilo trwaj.
P.S. Z publicznych twarzy, wyłowionych jeszcze za jasności, z pokaźną paką znajomych aktor Tomasz Karolak - w stosownym notabene t-shirt'cie 'The Cult'. Więcej nie dostrzegłem, nie pamiętam, obiecuję poprawę. Na pewno jednak fajniej było się Andy'emu potknąć o Basię i Bartka - moich drogocennych Słuchaczy. Pozdrawiam Was, kochani.
a.m.
======================
======================
do koncertu jeszcze trochę...
=====================
=====================