Każdego roku dzieje się w muzyce. Nawet, jeśli pomyślimy, że wszystko już było.
Wiele atrakcyjnych koncertów, gwiazdy gonią gwiazdy, ale najlepsze to jednak te, gdzieś z początku. Kiedy mieliśmy naście lat i wszystko było takie pierwsze, dziewicze, jeszcze nierozpakowane. I choćbym nie wiem, ile wykrzesał zapewnień, jak genialnie czułem się podczas live'ów Genesis, Rogera Watersa, The Police bądź Iron Maiden, to wcale nie te występy klasyfikuję jako życiówki. A jedną z nich doświadczyłem dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego, podczas poznańskiego występu Budgie. Jasne, że wiem, iż to już inny rozdział tej potężnie niegdyś u nas popularnej grupy. Na pewno nie wszystkim przypadli wówczas do gustu. Zasiedziali w latach siedemdziesiątych fani nie zawsze akceptowali nowe brzmienie, do którego rękę przyłożył nowy gitarzysta, poza tym zmieniły się realia, a Budgie do nich dołączyli. Aktualne, niekiedy solidnie podmetalizowane, innymi razy o popowo-radiowych walorach piosenki, zrywały się ze smyczy prog/hardrockowym latom siedemdziesiątym i nie było co liczyć na powtórki "Breadfan", "Parents", "Whiskey River" czy "Nude Disintegrating Parachutist Woman".
Budgie po raz pierwszy odwiedzili Polskę na chwilę przed wydaniem "Deliver Us From Evil". Płytę, którą w całości poznali tylko nieliczni moi rodacy. Głównie posiadacze fizycznego nośnika, natomiast słuchacze polskiego radia, niemal hurtowo czyhający na okazje z radia na kasetę, zostali ograbieni z pierwszego kawałka ("Bored With Russia"), ponieważ ten godził w sumienie cenzury, tak więc płytę na krajowym FM zaprezentowano od albumowego utworu nr dwa, czyli od "Don't Cry".
Wracając jednak do koncertu... Budgie na polskiej trasie nie korzystali z tej płyty, ale też, co trochę rozczarowujące, niemal nie tknęli wciąż aktualnego "Nightflight". Obłędnie dobrego zestawu, przebojowo się niosącego, który aż prosił się o wielkie areny, a przecież tylko w takich u nas zagrali.
Długo trapiło mnie, jak to jest, że jedną z życiówek, wciąż niebezpiecznie posiadam tylko w jednym egzemplarzu. Starym, jeszcze wytłoczonym przez dogasające w pamięci, choć wydawać by się mogło, niezapomniane Repertoire. Z każdym kolejnym użytkowaniem drżałem, nie tylko o nośnik, co także okładkę. Samo pudełko również, albowiem, w razie stłuczenia jego wymiana, to już nie byłoby to. Zawsze oryginał. On liczy się przede wszystkim. Dlatego nie wolno w tej całej kolekcjonerskiej bajce niczego umyślnie zniszczyć, wyrzucić, nie zadbać.
Ów fakt z "Nightflight" dręczył, nie dawał spać, więc przed kilkoma miesiącami dokupiłem nowy, zafoliowany egzemplarz, wciąż ostatniego wydania, aż poczułem ulgę. Wciąż to jednak tylko środek zastępczy. Dużo bym dał, aby odzyskać historyczny winyl. Skłonny byłbym się wykosztować. Tylko na niego. Każda inna, nawet najpiękniej zachowana kopia, nigdy nie obrodzi pełnią satysfakcji.
Tyle gadania, więc może muzyka. Weźmy na dziś pierwsze od brzegu "I Turned To Stone" ("... gdy poczułem samotność, zamieniłem się w kamień ..."). Absolutne wielkie coś. Dramaturgia tej ponad sześciominutowej piosenki, plus wbity gdzieś w połowie suspens, a potem rewelacyjne szarpanie strun przez Johna Thomasa, stawia całość w pierwszym szeregu najlepszości Papużek.
Popatrzmy jeszcze na okładkę. Zawsze ją bardzo lubiłem i do teraz nic się nie zmieniło. Co, samoistne skojarzenie z "Powerslave" Iron Maidenów? Jak najsłuszniejsze. Łącznikiem facet, o nazwisku Derek Riggs. Ale to tylko tak na marginesie.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"