Po ponad pięciu dekadach Elton John opuszcza scenę. Trudno uwierzyć, jednak przypomnijmy słowa piosenki: nic nie może przecież wiecznie trwać.
Jak dobrze było w czerwcu 1995 zagościć na koncercie mistrza fortepianu. W okresie renesansu szczytowej jego formy. Szkoda, że niczego sobie nie zapisałem. W sensie, o samym występie. W albumie, obok wklejonych dwóch biletów, tylko kilka słów o tym, kogo spotkałem i jak spędziłem pokoncertowy wieczór. Nieodpowiedzialnie, ale wtedy taki byłem. Często lekkomyślny i chyba ze zbyt mocnym przekonaniem, że niczego nie zapomnę i po upływie blisko trzydziestu lat wyrecytuję minutę po minucie z tego 'niezapomnianego' występu. Nigdy tak nie jest, teraz to wiem. Niczego więc nie pamiętam. No, może poza pojedynczymi sekwencjami, a najlepiej początek koncertu i kilka minut przed. Wszystko co do minuty. Według mojego zegarka nawet o dziewiętnastej pięćdziesiąt dziewięć. Elton wybił pierwszy akord, gdy akurat obrzeżem korony pędziłem ku zejściu na murawę. A później trzeba było przecisnąć się przez rozpalony gąszcz, czym bliżej sceny, coraz mocniej rozemocjonowanych fanów. To jeszcze epoka bez podziałów na strefy vip, golden, platinum i co tam jeszcze. Miałem bilet na koronę, a bez problemu udało mi się wejść na boiskową murawę. Dotarcie niemal pod scenę można było sobie wywalczyć. Bez przepychanek czy zadeptywania.
Chętnie na osłodę niedawnej wieści posłuchałbym teraz jakiejś reprezentatywnej koncertówki. Właśnie przeglądam płyty Eltona, i co? Nic z tego. Nie ma. Jak to możliwe, że taki Artysta nie dorobił się odpowiedniego live albumu? Przynajmniej jednego. Przez te ponad pięćdziesiąt lat była niejedna trasa i stosowna ku temu okazja, a tu klops. Pierwsze dwa żywce: "17-11-70" oraz "Here And There", raczej takie sobie, z kolei usłane przebojami "One Night Only", pozbawione najmniejszego zalążka magii. Wszystko takie przewidywalne i trochę nazbyt cukierkowate. Produkcja też raczej pod masowe, mniej wytrawne ucho. Bije brak przynajmniej jednego przykuwającego momentu. Takiego, który uratuje całość, i za sprawą którego zechce się sięgać po płytę wielokrotnie. Zdecydowanie najokazalej prezentuje się "Live in Australia", z występem z Sydney w 1986 roku. Elton w stroju Mozarta plus blisko dziewięćdziesięcioosobowa orkiestra z Melbourne. Dostojny nastrój i udany repertuar. Na plus, iż nie tak oczywisty. Obok pewniaków, są też mniej popularne piosenki, jak kolubrynowe względem radia "Tonight". To jedna z Jego mniej rozpowszechnionych perełek, a tu, w zorkiestrowanej wersji, zabrzmiała niemal filmowo: "... niech dzisiejszej nocy kurtyna opadnie w ciszy. Może choć dziś spróbujesz nie prowokować człowieka, który jedynie pragnie zobaczyć twój uśmiech ...". Piękna rzecz. Niekrótka, zarówno na przynależnym jej "Blue Moves", jak i tutaj. Co ważne, nie wycięto żadnego z jej atrybutów. Elton dostojnie przebiera po klawiaturze i nawet na moment nie zbłądzi. A jak śpiewa! Nie przedłużając, "Live in Australia" to fantastyczny koncert i bez wątpienia najlepszy w kryminalnie skromnym live płytowym repertuarze Mistrza. Lecz nawet on sprawy nie ratuje. Ogólnie w owym temacie ubogo i wypada prędko przejść do działania. Panowie z EMI i Interscope bierzcie się do roboty, zamiast podlewać gabinetowe palmy. Na godne Mistrza podsumowanie, może nareszcie się uda.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"