Wszyscy chorzy. Dookoła. Gdzie nie spojrzę poprzeziębiani. Zawalone zatoki, kaszel, bóle głowy. Pogoda nie służy. Zimno, zimno, jeszcze raz zimno.
Od półtora tygodnia nie mogę zaleczyć gardła (zdarte jak prujące majty), a szanowny realizator Tomek też wczoraj sporo pocierpiał, choć na szczęście dotarł, popracował, posłuchał, był ciałem i duchem.
Obyło się bez tradycyjnego kompaktowego wstępniaka do "Nocnika", ponieważ zaraz po Nawiedzonym Studio uciekaliśmy do domów. Tomek najpierw odwiózł mnie, by wreszcie resztkami sił dostarczyć siebie samego do ciepłego mieszkanka. Doceniam, szanuję, dzięki Tomek!
Warto przypominać takie piosenki, jak "Dorosłe Dzieci". Nawet bym nie przypuszczał, że napłynie taka fala odzewu. A jeszcze nie dalej, jak w sobotę, zastanawialiśmy się na koleżeńskim spotkanku, czy ludzie to znają, czy pamiętają... Grzegorz Kupczyk dostrzega, iż niektórzy jego współcześni fani uważają ten hymn pokoleniowy za kompozycję Ceti. Być może z racji włączenia piosenki do repertuaru na aktualnej trasie koncertowej? Najważniejsze, że ten ponad 7-minutowy kawałek nadal bywa rozpoznawalny, a przez takich staruchów, jak ja, wręcz wielbiony.
Grzegorz już dzisiaj nie komponuje podobnych tematów, ale widać, że z klasyków bywa dumny. Jest Artystą, którego cieszą pochwały. Tym bardziej, że wkłada w swoją twórczość całego siebie. W dodatku otacza się równie zaangażowanymi muzykami. Bo trzeba wierzyć w to, co się robi.
Nie przypuszczałem, że tak ucieszę bractwo Nawiedzonych serwując klasyczne Turbo "Dorosłe Dzieci", plus niemniej przecież piękne "Pozorne Życie" - z tej samej płyty. Sprawdza się stara maksyma inżyniera Mamonia: "najbardziej lubimy te piosenki, które znamy". Muszę przyznać rację, tak właśnie jest. Też mnie do nich ciągnie.
Nie nudzą mnie dawne przeboje, ponieważ się nimi nie zadręczam. Słucham kiedy chcę, a nie przymusowo w codziennym skomputeryzowanym radio. Gdzie playlistę ustawia komputer, nie człowiek.
Nie mam problemów z "Hello"- Lionela Richiego, "Last Christmas" - Wham, bądź "Beat It" - Michaela Jacksona. Nie słyszę nigdzie i nigdy tych piosenek, dopóki sam nie nastawię z płyty w domu. Dzięki temu omija mnie zjawisko znudzenia, a wręcz obrzydzenia już na pierwsze takty nazbyt często emitowanych przebojów. Dlatego, gdy słyszę głosy rozgoryczenia wszelakich uzależnionych od radia, iż ci nie potrafią z uczuciem posłuchać dajmy na to Dire Straits'ów "Brothers In Arms", to myślę, że stoję obok. Że jestem z innego świata. Bo gdy nastawiam w domu tę płytę, każda piosenka stoi na równych prawach. Wszak nieważne, czy "So Far Away", czy "Walk Of Life", bądź wspomniana "Brothers In Arms" - wszystko tak samo świetne. Do każdej żywię podobny stosunek emocjonalny i nie wyobrażam sobie rzucić stwierdzenie, typu: "nie potrafię już tego słuchać".
Współczuję pracownikom biurowym, którzy nie mają siły przebicia i muszą ulegać naciskom większości koleżeństwa w robocie. Całodzienne przeprawy przez te wszystkie Eski, Zetki, McRadia, RMFy, jakieś Planety, itp. koszmarki, to dopiero wyzwanie. Nie dość, że każda z owych rozgłośni serwuje muzyczkę z do bólu obcisłej playlisty, to jeszcze ich didżeje posiadają dokładnie takie same barwy głosów i identyczny irytujący sposób nimi władania. Żadne z nich osobowości, ot po prostu typowe maszynki do pieprzenia trzy po trzy o pogodzie, ulicznych korkach i dupie maryni. Aby jakoś zleciało i wypełniło lukę pomiędzy reklamami. Za nic nie dałbym się wkręcić w tryby podobnego okropieństwa, by za pieniądze pajacować każdego dnia. Wciąż o tym samym. Zresztą, ci didżeje w niczym nie różnią się od jedynego poznańskiego (irytującego!) tramwajowo-autobusowego lektora. Proszę zauważyć, że każdy komunikat facet czyta dokładnie tak samo. Nie przyszło do głów zlecającym usługę kretynom, by zmusić jegomościa do przeróżnych zapowiedzi hasła "następny przystanek". Człowiek jedzie dziesięć przystanków i ma ochotę dorwać za szmaty ten znienawidzony tembr głosu. Już pomijam, że ten lektor, to chyba jakiś burak. Tylko narcyz burak może się w podobny sposób upajać własnym głosem. Inną sprawą pozostaje jeszcze złośliwość niektórych motorniczych (bo kierowcy autobusów jakoś przeważnie wykazują większą wrażliwość), którzy rozkręcają głośniki na maximum volume. Można znieść jajo! Co rusz tylko "następny przystanek Most Teatralny", po trzydziestu sekundach "Most Teatralny", ledwo się drzwi zamkną, znowu pyskol ględzi: "następny przystanek Fredry", i ledwie się przymknie - znowu akuku jestem, dokładając: "Fredry". I tak w kółko macieju. Człowiek doznaje nirwany, gdy wreszcie po niespełna kwadransie opuści to żelazne szynowe paskudztwo.
Jak to dobrze, że gdy nabierano bractwo na przystankowych komunikatorów, żaden z moich kompanów nie odważył się pójść na przesłuchanie, albo jeśli poszedł i odpadł w przedbiegach, to teraz siedzi cicho i nie przyznaje do porażki. Myślę sobie, jakie to szczęście, że nikt nie miał lektorskiego głosu, dzięki temu nie zadrą z podobnymi Masłowskimi. Wszak z tego, co wiem, nie tylko mnie na tym punkcie przytrafiła się wysypka.
Muzyka na dziś: QANGO "Live In The Hood". A więc, cały czas pozostajemy w wokalnych objęciach Johna Wettona. Tym razem z mało znanego epizodu w jego twórczości.
Tę krótkotrwałą formację współtworzył w połowie skład Asii (John Wetton + Carl Palmer}, plus gitarzysta Dave Kilminster (znamy go także z solowego obozu Wettona) oraz instrumentalista klawiszowy John Young (z reguły będący koncertowym najemnikiem).
Grupa nigdy nie dorobiła się studyjnego albumu, a jedynie koncertowego "Live In The Hood". Słucha się tego, niczym koncertowej Asii. Podobne patenty, zagrywki, znane melodie... Melodie nie tylko samej Asii ("Time Again", "Sole Survivor" oraz "Heat Of The Moment"), ale też z repertuaru Emerson Lake & Palmer ("Bitches Crystal", "Hoedown" oraz "Fanfare For The Common Man"), do tego jeszcze nieco solówek, popisów (w tym nawiązania do muzyki klasycznej), plus 9-minutowe uduchowione i premierowe "The Last One Home" - autorstwa Wettona oraz Younga.
W zasadzie, gdyby dołożyć jeszcze coś z repertuaru King Crimson (typu "The Night Watch" lub "Book Of Saturday"), to mielibyśmy wypisz wymaluj setlistę niejednego z koncertów Asii.
Grupa niestety szybko się rozleciała. Nie zwabiła zbyt wielu zainteresowanych, poza tym Wetton nosił w sobie jakąś kontuzję dłoni, co spowodowało odwołanie części zaplanowanej koncertowej trasy, a później już nic się nie chciało zazębić, więc wszyscy ruszyli do swoich zajęć. Pozostała po Qango tylko ta oto ciekawostka pamiątka. Nic niezwykłego, ale słucha się świetnie. Warto tej płyty mimo wszystko poszukać, choćby z uwagi na wspomniany premierowy smaczek "The Last One Home". Przy jakieś okazji osłuchamy.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"