czwartek, 9 lutego 2017

KROKUS - "Big Rocks" - (2017) -







KROKUS
"Big Rocks"
(SONY MUSIC)
****




Poznałem Krokus jako 16-latek za sprawą świeżutkiej wówczas płyty "Hardware". Do dzisiaj uważam ją za najwspanialszą, choć powszechnie wyższymi notowaniami cieszy się o rok wcześniejsza "Metal Rendez-Vous". Być może z powodu ogólnie lepszej sprzedaży, bądź z uwagi na towarzyszące albumowi kapitalne single ("Heatstrokes", "Tokyo Nights" czy ogromnie popularny "Bedside Radio") - licho tak naprawdę wie. Według mnie "Hardware" jest atrakcyjniejsza. Choć tacy Amerykanie najprawdopodobniej postawiliby na solidnie podmetalizowaną "Headhunter", gdyż to właśnie ona w swoim czasie dotarła u nich do bardzo wysokiego 25 miejsca Billboardu. Co już w tamtej części globu grupie nigdy się nie udało.
Zawsze darzyłem ogromną sympatią Krokusików. Głos Marca Storace'a do dzisiaj kojarzy mi się z barwą Bona Scotta - nieżyjącego od ponad trzech dekad wokalisty AC/DC. Zresztą wczesne dokonania grupy, mocno osadzone w hard-rockowo-metalowych korzeniach, przenigdy nie wyzbyły się uroku piorunującej mieszanki a'la AC/DC z Led Zeppelin. Choć można doszukać się jeszcze wielu innych wpływów. O czym też najnowsze wydawnictwo Szwajcarów po części przekonuje.
Muzycy na świeżo wydanym "Big Rocks" oddali hołd grupom: The Animals, Led Zeppelin, Black Sabbath, Queen, Rolling Stones, The Troggs, The Who, Spencer Davis Group i Steppenwolf, jak też Neilowi Youngowi, Bobowi Dylanowi oraz Eddiemu Cochranowi. Powstał niezły koktajl - przyrządzony na pikantnie. Inaczej zresztą być nie mogło. Ciągle fajnie władający gardłem Marc Storace i jego piątka kompanów zagrali, jakby pomiędzy obecnymi czasami a epoką 70/80's, postawić znak równości. Zresztą, gdy się uprawia hard'n'heavy na trzy gitary (powróciwszy stęskniony za dawnymi kolegami przed kilkoma laty Mandy Meyer oraz niezmordowani Fernando Von Arb i Mark Kohler), to trudno by w takim teamie brać się za kołysanki.
Podobno wszyscy muzycy dorzucali propozycje za propozycjami. Suma sumarum powstał ich cały wór. Trzeba więc było dokonać brutalnej selekcji, i to, co pozostało jest owocem tego albumu. Podobno najbardziej podekscytowanym całym zamieszaniem okazał się basista zespołowy Chris Von Rohr. To też on (zresztą nie po raz pierwszy) zabrał się za produkcję wszystkich piosenek.
Płyty słucha się świetnie. Jest mocarna, melodyjna, rock'n'rollowa, a co za tym idzie - pełna luzu i totalnie odarta z ewentualnych słodyczy. Mamy zatem do czynienia z pięknym zestawem kompozycji, podanym z należytym szacunkiem i mocą, na jaki zgromadzone klasyki zasługują. To płyta dla twardzieli. Dla posiadaczy dżinsowych bezrękawników, pod którymi nosi się katana ze szlachetnej czarnej skóry. Oczywiście przyozdobiona całym inwentarzem ćwieków, łańcuchów, nitów, i tym podobnych niezbędników. Dobrze do tej muzyki mieć jeszcze pod ręką wykwintną butelkę złocistej, a i jakąś blondwłosą niewiastę, która należycie przyozdobi prawy fotel sportowego Ferrari.
Na początek Black Sabbath'owski "N.I.B.", ale niestety tylko w nieco ponad minutowej wersji, przez co staje się on jedynie intrem dla nadchodzącego "Tie Your Mother Down" (z rep. Queen). Po nich do głosu dochodzi kolejny "mocarz" (innych tu zresztą nie ma) "My Generation" - z rep. The Who. Myślę, że Pete Townshend może być dumny. Nie inaczej jest w przypadku "Wild Thing" (z rep. Troggs) i w zasadzie wszystkich kolejnych. Jednak tak przyjemnie postrzępionej wersji "Domu Wschodzącego Słońca" (utworu tradycyjnego, lecz spopularyzowanego w 1964 r. przez The Animals) nie słyszałem chyba nigdy. A słyszałem wiele.
Płyta galopuje dalej, wraz z "Rockin' In The Free World" (Neila Younga), "Gimme Some Lovin' " (Spencer Davis Group), "Whole Lotta Love" (Led Zeppelin) - świetna wersja (ach, cóż za niesamowite echo w wiadomej drugiej części nagrania!), i aż tak po Rolling Stones'owskie "Jumpin' Jack Flash". Nawet trudno cokolwiek jakoś szczególniej wyróżnić, albowiem muzycy przyłożyli się do wszystkich przeróbek pieczołowicie. Także do finałowej "Backseat Rock'n'Roll" - tutaj zabrali się za samych siebie.
Gdyby ktoś jednak zapragnął najlepszej w świecie wersji "Summertime Blues" (Eddiego Cochrane'a), to choć były ich tuziny, proszę dobrze nastawić uszu i podkręcić moc głośników - ile fabryka dała.
Najmniejszym zaskoczeniem wydaje się "Born To Be Wild" (z rep. Steppenwolf), wszak muzycy dokonali już jej na całkiem niedawnej płycie "Hoodoo". Z kolei za niespodziankę należy uznać mocno podrasowane "Quinn The Eskimo" (Boba Dylana), które przecież już całkiem trafnie przełożył niegdyś dwukrotnie Manfred Mann - jako "Mighty Quinn". Przy czym druga interpretacja z płyty "Watch" była szczególnie dobra. Krokus zaś uczynili z tego szlachetnego kruszcu rzecz do wspólnej zabawy.
Płyta jednak nie kończy się na wspomnianym "Backseat Rock'n'Roll". Cierpliwy słuchacz po jego finale musi jeszcze posiedzieć w ciszy przez około dwie minuty, by za wytrwałość otrzymać nagrodę w postaci króciutkiego (ukrytego nagrania) "Baby Please Don't Go" (Big Joe Williamsa). Sądzę, że przed ponad czterema dekady Budgie byli w tej materii bezkonkurencyjni, ale i tak jest nieźle.
Krokus poprzez całą karierę przejawiali sympatię do różnych odcieni rocka i niejednokrotnie zabierali się za piosenki swoich ulubieńców (m.in. za Alice Coopera, The Beatles, bądź Sweet). Ta płyta tylko pokazuje, że nie pogardzą niczym, śmiało stawiając w jednym rzędzie Led Zeppelin z Neilem Youngiem, bądź Queen z Bobem Dylanem. Tak potrafią tylko najwięksi.

P.S. Okładkowy sticker też nam wiele obiecuje: "no fillers, no hängers, no bullshit" - żadnych wypełniaczy, przestojów, zawiech, żadnych pierdół. Oooo tak !!!






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"