czwartek, 14 lipca 2016

ULTRAVOX, BURNS BLUE oraz VINNY BURNS

W najnowszym lipcowym (07/2016) numerze "Teraz Rocka" redaktor Michał Kirmuć przyjemnie rozebrał na części pierwsze album Ultravox "Vienna". Jeden z moich dwóch ulubieńców w dorobku tychże zasłużonych nowych romantyków. Najlepszych - w mojej skromnej opinii. Ultravox nigdy nie mieli sobie równych. Nawet najlepsze płyty Talk Talk, OMD czy wcześni Depeche Mode, byli bez szans. Pomimo, że ich wszystkich naprawdę lubię do dziś.
Historia muzyki nie zawsze bywa sprawiedliwa. Weźmy przykład Depeche Mode, niegdyś postępowego i ciekawego zespołu, który obecnie już niemiłosiernie przynudza, a paradoksalnie zyskuje na tym większy poklask. Podczas, gdy reaktywowani po latach Ultravox zainteresowali sobą jedynie okazjonalną widownię. A z przeczytanych kilku relacji dało się wywnioskować nie zawsze zapełnione koncertowe hale. Depesze zaś nigdy nie schodzą poniżej stadionów.
Tak sobie pomyślałem, że może przy takiej okazji szepnę Państwu słówko o mniej znanym obliczu Ultry. Wszak ta wspaniała grupa, to nie tylko 3-albumowy wstępny epizod z Johnem Foxxem i późniejszymi światowymi sukcesami, dzięki line-up'owi z Midge'em Ure'em. Wcale przerwa po płycie "U-Vox" nie była tak długa w stosunku do "Brilliant", czyli do czasów powrotu oryginalnego kolektywu, a co za tym idzie - także kapitalnej muzyki. W latach 90-tych Billie Currie próbował jako jedyny z dawnej paczki działać pod zespołowym szyldem. Nie tylko okazjonalnie koncertując, ale i nagrywając w studio. Dzięki temu powstały dwa albumy, najczęściej z przygodnymi, mało znanymi muzykami. Choć może jednak nie do końca....
W 1992 roku Currie zreformował kwintet (a więc liczebnie jak za czasów Johna Foxxa), pomimo iż tą piątą postacią, była jedynie okazjonalna chórzystka. Wokalistą został mało dotąd znany Tony Fenelle, o którym po krótkiej przygodzie z grupą, świat całkowicie zapomniał. Facet po prostu nie trafił w czas. Faktem jest, że nawet jego sprawne gardło nie miało żadnych szans przy Midge Ure'-rze. Jednak największym pechem dla ewentualnej szansy Fenelle'a okazał się fatalny repertuar, który na nadchodzącym na rok 1993 albumie "Revelation" stworzył właśnie on, plus szefujący przedsięwzięciu Billy Currie. Na słabiutkim "Revelation" fan Ultravox nie miał czego szukać. Większość kompozycji bywała mdła i nijaka. Jedynie w miarę zwycięsko z całej tej opresji wyszedł albumowy wstępniak, w postaci "I Am Alive", no i od biedy "No Turning Back". Można jedynie zwrócić uwagę na kilka pojedynczych ciekawych akcento-smaczków, jak fajna klawiszowa partia w drugiej części bardzo przeciętnej kompozycji "The Great Outdoors" lub rzeczywiście śliczna akustyczno-gitarowa zagrywka w "Unified". O reszcie proponuję zapomnieć. Dlatego, gdy zaledwie rok później Billy Currie oznajmił prasie, że zmontował nowy skład, i że teraz obiecuje powrót do najlepszych Ultravox, byłem ciekaw.... Faktycznie, mało zauważalnych dotąd gitarzystów (Tony'ego Fenelle'a + Gerry'ego Laffy'ego) zastąpił teraz jeden - za to jaki! - Vinny Burns. Muzyk, który miał już na koncie udaną współpracę z komercyjno-metalowymi Dare (a po przygodzie z Ultravox grał w znakomitych Ten, a nawet z
wokalistą Magnum - Bobem Catleyem). Co prawda Dare złagodzili w dalszych latach swe brzmienie, jednak działo się to już bez udziału Burnsa. Z kolei, w roli wokalisty pojawił się też co prawda dotąd anonimowy Sam Blue, za to z dużymi gardłowymi walorami. Nie była to żadna kopia Midge'a Ure'a, ale cztery oktawy musiały robić wrażenie. Nowy skład (ponownie jako kwintet) widać, że odrobił lekcje i rzetelnie podszedł do tematu. Wydany wkrótce album "Ingenuity" nie zawierał ani jednego utworu zasługującego na miano klasyka, za to całość prezentowała się chwalebnie. Currie tak zaaranżował brzmienie syntezatorowo-klawiszowe, by to do złudzenia ocierało się o okres pomiędzy albumami "Vienna" a "Quartet". To samo było z tnąco-kąśliwymi, wręcz punkrockowymi gitarami, a raczej gitarą wspomnianego Vinniego Burnsa. Warto nadmienić, że w niektórych akcentach klawisze pięknie imitowały skrzypce (vide w "Future Picture Forever"), a więc coś rodem z Vienny. Dziesięć kompozycji porywało i przypominało najlepsze lata. Niestety nikt na tę płytę nie zwrócił uwagi, poza tym niewielka wytwórnia Intercord, także nie miała takiej siły przebicia, co dawny potentat Chrysalis. Proszę przyłożyć uszu chociażby do instrumentalnego "Majestic", albo poprzedzającego ten okazały albumowy finał, śpiewnego już "A Way Out, A Way Through". A to, że przebojami nie stały się "There Goes A Beautiful World", "Give It All Back", bądź "Ideals", to tylko pretensje do losu, iż ten w sumie ów ciekawy artystycznie epizod, wpisał w tak nieciekawy dla losów muzyki czas. Jak pamiętamy; królował grunge, i tym podobne szaro-bure napieprzanki. Choć później bywało nawet jeszcze gorzej - z koszmarnymi Prodigy w roli głównej. Niestety sami fani klasycznych Ultravox także już nie słuchali podobnej muzyki. Mało tego, stawiam, iż większość z nich, nawet nie miała pojęcia o istnieniu Ultry, i o tej całkiem fajnej płycie. Ówczesny świat rządził się jeszcze bez powszechnego dostępu do internetu, dzięki czemu znawcami muzyki stawali jedynie zakręceni kolekcjonerzy płyt i połykacze muzycznych encyklopedii. A ci w większości uważali Ultravox za epokę minioną.
Gdyby komuś było mało, zawsze może pociągnąć temat dalej i zainteresować się późniejszymi losami Vinniego Burnsa oraz Samiego Blue. Te, co prawda już nie są Ultravox'owe, ale nie zabraknie w nich dobrego grania i śpiewania. Otóż w 2003 roku obaj ci panowie zmajstrowali wspólne dzieło, nadając mu tytuł "What If...". Do składu dokooptowali jeszcze trzech kolegów, przez co obok teoretycznie typowo gitarowej płyty, potrafił wkraść się nawet saksofon (w przebojowym i brzmiącym nieco pod Thin Lizzy "Don't Wanna Know"). W odległym czasie, za to przynajmniej kilkukrotnie, prezentowałem w swoich audycjach: balladę "Lover's Game", dynamiczny i trochę zaśpiewany pod Midge'a Ure'a "I'm Gonna Win", a także arcypiękny i przejmujący "Tomorrow Never Comes". Ten ostatni kawałek zawsze mnie bardzo wzrusza. Przyznam, że do teraz boję się go słuchać, będąc w nazbyt melancholijnym nastroju. Może różnie podziałać. Po prostu - śliczne!
O istnieniu tej płyty wiedzą już tylko najwięksi zapaleńcy, choć niekoniecznie tylko ci od Ultravox. W tej samej muzycznej, jak i komercyjnej kategorii, mieści się solowe dzieło gitarzysty Vinniego Burnsa "The Journey". Szkoda, że pod swoim nazwiskiem Burns wydał tylko ten jeden album. Oto kawał kapitalnego gitarowo-piosenkowego grania. I co z tego, że takiego mocno pod Amerykę. Amerykanie zawsze lubili dobre do potupania nogą muzykowanie. I na pewno niepozbawione dobrego smaku, co często przydarzało się nam - Europejczykom, na siłę dążącym do odkrywania nowych terytoriów. Tutaj także wokalistą był Sam Blue, choć gwoli informacji zaznaczę, iż "The Journey" jest o cztery lata starszą siostrą wspomnianej powyżej "What If...". Ale to przecież identyczna muzyka. Ten sam wokal, identico nastrojona gitara, tempo, melodyka, dramaturgia, aranże, wykonawstwo - słowem: super! Choć personalnie był to sporo bogatszy band, niż projekt Burns Blue, choćby za sprawą pozyskania perkusisty Grega Morgana (przez moment grającego we wczesnych Dare, a później już na długo w Ten) czy z samym liderem Ten - Gary'ym Hughesem (dwie piosenki jako główny wokalista). Z tej płyty także przewałkowaliśmy wspólnie niejedno. I nie tylko w Aferze, ale i dawnym Radio Fan. Ręka do góry, kto pamięta ballady "This World" oraz "Live The Dream"? Tę drugą ubóstwiam do tego stopnia, że mógłbym ją serwować każdej niedzieli, zupełnie jak Sierrę Quemadę - Hacketta. Ale ale ale...., by nie było, że tylko balladki, jest na tym długograju taki kapitalny żywiec "Falling" - pędzący niczym rozpędzony Ekspress. Cóż za melodia - ohoho!!! Za ten chóralny refren mogę nawet przez tydzień nie mieć w zamrażalniku Cassatów. Za finałowy instrumental "The Journey" także. To rzecz równie cudowna, co dajmy na to, takie "The Loner" Gary'ego Moore'a. Bez cienia przesady. Nie zestawiając przy tym obu melodii toćka w toćkę obok siebie. To tylko niewinne porównanie.
Teraz Państwo rozumiecie, dlaczego jestem nieczuły na wszech obecne polecajki dotyczące polskiego rocka lub współczesnych list przebojów. Ja po prostu mam dużo lepsze płyty.







Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"