Na przyszłość zachęcam Szanownych Państwa do relacjonowania koncertów. Chętnie tego typu recenzje zamieszczę na blogu. Tym bardziej, iż ja sam bywam na koncertach zdecydowanie zbyt rzadko.
Moja relacja z koncertu Black Sabbath – Tauron Arena w Krakowie 02.07.2016
2
lipca br. razem z moim kuzynem, wielbicielem dobrej muzyki,
koncertowania i kolekcjonowania płyt (podobnie jak ja) wybraliśmy się w
trasę do Krakowa, na koncert Black Sabbath. Dzień nie był fortunny na
taki wypad - doskwierający upał (w samochodzie działała klimatyzacja,
ale każdy postój na trasie okupiony był kroplami potu na czole) oraz
odbywał się mecz Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej między Niemcami a
Włochami. No ale cóż - coś się kocha, a coś innego tylko lubi, więc
wybraliśmy koncert.
Początek
wyprawy nastąpił równo w południe. Do Krakowa dojechaliśmy około 17:00.
Trasa ładna, samochód szybki (wiem, bo mój osobisty), więc można było
gnać. Zaparkowaliśmy obok centrum handlowego, gdzie posililiśmy się
kawą, a i zakupy muzyczne też zostały dokonane. Nie był to mój pierwszy
kontakt z Tauron Areną. 16 grudnia 2014 byłem tam na koncercie Bryana
Adamsa. Miałem więc
porównanie, co więcej siedziałem prawie w tym samym miejscu - na trzecim
piętrze z lewej strony sceny. Istotna
różnica
w przypadku obydwu koncertów to nagłośnienie. Nie oznacza to
bynajmniej, że Black Sabbath czy Bryan Adams był źle nagłośniony, tylko
chodzi o to, że decybele były inne.
Występ
Black Sabbath poprzedził zespół Rival Sons. Był to mój pierwszy kontakt
z nimi, choć wiem, że kilka płyt na swoim koncie mają. Wokalista dość
charyzmatyczny - w skórze, ale bez butów. Z wyglądu taka krzyżówka Jima
Morrisona i Michaela Hutchence'a. Muzyka fajna. Tyle i tylko tyle.
Po
występie Rival Sons krótka przerwa i punktualnie o 20:40 rozpoczął się
show Black Sabbath. Na białym ekranie wyświetlone logo zespołu, pierwsze
riffy oraz uderzenia bębnów i ekran spada, a za nim ważna trójka,
chociaż faktycznie czwórka: Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Geezer Butler a
za perkusją Tommy Clufetos (wyglądający jak Zwierzak z Muppet's Show) .
Występ był w ramach trasy "The End" w
podtytule okrzykniętej, jako: "początek końca, czyli finałowa trasa
najwspanialszego zespołu metalowego w dziejach". No...
...i
tak, i nie. Ważny zespół to jest na pewno, czy nadal wspaniały... to
inna sprawa. Chciałem ich zobaczyć i posłuchać, tak samo jak chciałem
zobaczyć i posłuchać Deep Purple, Roxette czy U2. Ozzy Osbourne porusza
się jak dziadziuś w domowych pantoflach i widać po nim upływ czasu oraz
wiele dni, tygodni czy miesięcy wydartych z pamięci. Co ważne - tydzień
wcześniej oglądałem Davida Gilmoura, który jest
o 2 lata starszy od Ozzy'ego, a wygląda, mimo siwych włosów, o 10 lat
młodziej. Ważne było dla mnie usłyszeć: War Pigs, N.I.B., Iron Man,
Children of The Grave czy Paranoid, ale forma wokalisty była lepsza niż
większości pensjonariuszu domów starości, ale jednak nie na poziomie
rockandrollowca. Co innego Tony - jak zawsze z wielką klasą, zarówno w
kontekście ubioru oraz stonowania i powściągliwości scenicznej, a
paluchami wymiata, że hej.
W
pamięci koncert zapadnie, bo byłem, bo będę mógł potomkom opowiadać, bo
rewelacyjny set perkusisty, dający wytchnienie gardłu Ozzy'ego, bo
tłumy ludzi i niestety, bo cholernie drogie płyty tourowe (z podpisami
300 zł !!!!) i inne gadżety.
Ale mimo tego wszystkiego było warto, nawet mimo tego, że meczu Krzyżacy kontra Joannici nie widziałem.
Szymon Gogolewski