czwartek, 14 marca 2024

this is the sea

Dopóki sztuczna inteligencja nie podszywa się pod bliską mi muzykę, widzę jeszcze sens. Nikt nie wie, na co ją stać - przydaśka czy toksyna. Tak po prawdzie, nawet jej twórcy nie są w stanie niczego zagwarantować. Strach przed mutacjami, ale i nieznanym. Zachodzi więc pytanie, czy obronimy się przed tym, co sami stworzymy? Jaka będzie art'sztuka, miłość, militaria czy najzwyklejsze międzyludzkie relacje. Ileż obaw. Już teraz przeraża internetowa inwigilacja, algorytmy, wszelkie z tego płynące ograniczenia, do których każdego dnia sami się dokładamy. W prozie życia, choćby poprzez transakcje bezgotówkowe. Te wszystkie aplikacje, zapewnienia wygód i usprawnień, w ogólnym rozrachunku wcale korzyści nie dają. Jesteśmy na muszce i coraz bardziej obawiam się takiego realnego świata, jaki niepokoił w filmie "Raport mniejszości".
Cieszę się zatem, iż właśnie na moich oczach rodziły się dzieła ludzkiego umysłu, możliwości, talentu, zapału, krwi, potu i łez, a wszystko w imię miłości.
Pozwolę sobie przy tej okazji jak zgred, gdyż jako rocznik sześćdziesiąty piąty zapewniam, w latach siedemdziesiątych/osiemdziesiatych świat był znacznie szczęśliwszym miejscem. Można sprawdzić w niejednej książce/filmie/wspomnieniach... moich zapewnieniach, także. Dlatego lubię do tamtego świata wracać. W zasadzie, myślami wciąż w nim jestem. I muzycznie, też teraz się ośmielę.
Śmierć Karla Wallingera natchnęła mnie do jego World Party, co przede wszystkim do najwcześniejszych The Waterboys. Rozbudziłem wspomnienia, uruchomiłem związane z nimi nostalgie, w tym pierwszy kontakt z muzyką The Waterboys albumu "This Is The Sea". Pamiętam dzień, kiedy przytaśtałem z jednej z giełd tę płytę do domu. Zapach okładki oraz wprasowany w nią znak wodny, logo Scotta. Nie mam już tamtego egzemplarza. Niestety. Wybył z domu w czasach moich słabości do hazardu, a potem marzył mi się już tylko kompakt. Teraz posiadam dwa. Pierwsze, najstarsze niemieckie tłoczenie oraz zremasterowaną, dwupłytową reedycję. Przywiązanie czuję jednak do tego pierwszego nośnika, ponieważ zawsze był tym pierwszym. No więc, słucham cudnych Scotta opowieści, popartych żarliwą muzyką. Bo żarliwa bywa nawet przy paru tu zwolnieniach. A jest wszystko, i epicko, i alternatywnie, buntowniczo i poetycko, jednymi słowy: młodzieńczo. Scott, jak na ówczesnego dwudziestosiedmiolatka, był nad wyraz życiowo doświadczony i piekielnie inteligentny, stąd kumał barwy romantycznej miłości, odnajdywał się politycznie, historycznie, nawet ekologicznie. A jeszcze, przemierzał rejony duchowe, co przełożyło się na krótkawe "Spirit": "... człowiek męczy się i poddaje, duch nie. Człowiek się czołga, duch leci. Duch żyje, gdy człowiek umiera. Duch jest wolny ...". Zawsze był to dla mnie przedsionek wobec ostatniego na stronie A, genialnego "The Pan Within' ". Ilekroć słucham, serce wali jak młot. Za każdym razem leżę w strzępach, idąc tokiem tekstu z "Memento z Banalnym Tryptykiem": ... córko, zabici leżą pośród jabłek w sadzie.... Przyjemny ból, kości trzeszczące, w żyłach żar. Mike Scott śpiewa, jakby się świat miał zaraz skończyć. Ileż uczucia, bólu, no i ,ten piękny słowny motyw: "...oddychaj nocą pełną skarbów...". Jejciu, i jeszcze ten fortepian, i te skrzypce, i wściekłość jakaś w gardle naszego bohatera. To jest k*** tak cudowna piosenka, że brakuje na jej określenie przymiotników. A przecież, mamy tu jeszcze przebój "The Whole Of The Moon", z genialną trąbką Roddy'ego Lorimera, człeka o klasycznym wykształceniu, którego możemy także posłuchać na wcześniejszej płycie. -- "... jednorożce i kule armatnie, pałace i pomosty, trąby, wieże i kamienice, szerokie oceany pełne łez, flagi, szmaty, łodzie promowe, szable i chusty, każde cenne marzenie i wizja pod gwiazdami...". Poezja. Cóż za śpiewanie, rytmika, melodia. Dzisiaj możemy przepuścić przez sito wszystkie każdego rocznika muzyczne urobki i nie znajdziemy czegoś równie obłędnego. Skoro jesteśmy przy "This Is The Sea", to przecież koniecznie od brzegu pierwszy utwór - "Don't Bang The Drum". O dreszcze długie rozkręcanie, adagio fortepian i trąbka, aż raptem forte, z postpunkową siłą i epickim w narracji Scottem. Uwielbiam wszystkie te jego, a doprawione chili, opowieści. Jest w nich bunt i wkurzenie, i historia, którą namacalnie czujemy.
Jesteśmy więc po całej stronie A, B zostawiam Państwu Szanownym już tylko dla sam na sam.

To także album jak najbardziej dotyczący Karla Wallingera. Bez jego pianina, syntezatorów, organów i innych klawiszowych, nie byłoby w tej mrocznej muzyce tyle Słońca. Posłuchajcie. Całości - na full. Nie na wyrywki. Nie na kolanie. Z koniecznym wcześniejszym siusiu, by nie zgubić choćby nuty.
Słucham, wspominam, dostrzegam tamten lepszy świat. Jak dobrze być rocznikiem sześćdziesiątym piątym. 

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"