poniedziałek, 18 marca 2024

nie żyje Steve Harley

Umarł Steve Harley. Istny oryginał w rockowej ferajnie. Jego najlepszym czasem lata siedemdziesiąte. Te wczesne, tak do 1976 roku, kiedy przewodził formacji Cockney Rebel.
Harley wywarł niemały wpływ, nie tylko na rockowych twórców, albowiem obstawiam, iż na bank pod jego wpływem musieli być, z musicalowymi inklinacjami, britpopowi Pulp, bądź o taneczno/pop/rock/kabaretowych skłonnościach Marc Almond. A kto wie, czy nie nawet inteligentne świrusy z Madness. Pomimo, iż każdy z nich, podobnie jak Harley, pisał własną historię.
Uwielbiam wiele rock'piosenek tego ex-CockneyRebelowca. I tych jego pióra, co i przez niego na własny użytek zapożyczonych. Zapewniam, by posiąść wszystkie najważniejsze, nie trzeba uzbierać pełnej kolekcji płyt, a wystarczy nawet jedna, za to konkretna kompilacja. Jak choćby przeze mnie przy tej okazji polecane niewychodzące poza konkret, a jednocześnie paradoksalnie jędrne "Greatest Hits". Mamy tu niemal wszystko, co potrzebne dla sprawy. Przy czym uwaga, tylko nie winyl, a koniecznie compact disc. Pierwszy z nośników zawierał dwanaście ścieżek, natomiast CD wzbogacono o dodatkowe trzy, dzięki czemu dopiero w tym przypadku narasta pełnia satysfakcji. Nie zgrzeszymy, gdy sięgniemy jednak po inaczej skompilowany zestaw hitów, pod jednym wszak warunkiem, musi on koniecznie zawierać podstawowe numery, jak w krzywym zwierciadle "Mr. Soft", o miłości staroświeckie "Sebastian" oraz chyba najsłynniejsze, od wieków reprezentatywne "Make Me Smile (Come Up And See Me)". Gdyby w albumowej trackliście zabrakło przynajmniej jednego z nich, całość do wymiany. Najlepiej, gdy cały zestaw zaobfituje w kolejne znaczące z harleyowskiego songbooka trzewia, jak "Judy Teen", "Psychomodo" oraz GeorgeHarrisonowe "Here Comes The Sun". Wszystko fantastyczne kawałki, piosenki muskuły, takie gniotsja niełamiotsja czasów neonów, czyli dawnych plątanin drutów powlekanych jarzeniówkami. Czy ktoś jeszcze takie uliczne cuda pamięta? Jeśli tak, to omawiana muzyka jest właśnie dla każdego z tamtego pokolenia.
Nawiedzone Studio żegna kolejnego lubianego twórcę. Artystę niedającego się pomylić z nikim innym. Muzyka, który na niwie rocka regularnie bywał na art, zarówno teatralnie, musicalowo, kabaretowo, a nawet glam, podobnie, jak konkurencyjni w latach siedemdziesiątych Mott The Hoople lub The Sensational Alex Harvey Band.
Wszystkie piosenki, żegnanego właśnie Steve'a Harleya, miały w sobie tę uroczą, starodawną, angielską elegancję, zarówno w poczuciu humoru, co także nieodzownego dla jego metryki londyńskiego deszczu.
Smutno, gdy pomyślę, że oto kolejna muzyczna, a mieniąca się wszystkimi kolorami lampa, zgasła. Stała się czarna, martwa.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"