Będzie długo. Statystyka bloga poinformowała, że dotąd zamieściłem cztery tysiące trzydzieści postów. Jak na ponad trzynaście lat wypocin, to chyba znośnie. A zatem, przed nami wpis numer cztery tysiące trzydzieści jeden.
Nigdy tego rodzaju matematyką głowy sobie nie zaprzątałem, a widać błąd, albowiem dzisiaj wszystko oparte o statystyki. Na ich podstawie rysuje się nasza przydatność, bądź jej brak. Sporo jej wszędzie, ale na dziś pozwólcie, że doczepię się futbolu. Kiedyś zastanawiało mnie, po kiego piłkarze pod koszulkami zaczepiają tajemnicze ciemne staniki, aż po niedługim czasie sam sobie wyjaśniłem, że za nimi stoi cała armia pomiarów. Albowiem, dzięki tym męskim cyckonoszom, wszystko o graczu wiemy. A to, jaki dystans przebiegł w trakcie spotkania, jaka jest jego wydolność serca, mięśni, tkanek, tym samym wykres uwidacznia przydatność i wydaje sztabowi raport, czy delikwent nadaje się, czy może raczej na ławkę rezerw, a może trzeba dać jakiemuś potrzebowskiemu słabeuszowi na wypożyczenie. I tego typu klimaty owocują później sprawozdawcami nudziarzami, mającymi do zagadania coraz mniej od siebie, za to non stop ładującymi w przekazach niekończącą matematykę. Przepraszam, ale do porzygania. Nie idzie słuchać większości komentatorskich tandemów, gdzie jeden przez drugiego przebija się z wyczytywanymi z komputerowego promptera liczbami. Jakże tęsknię za sprawozdawcami, typu Jan Ciszewski czy dawny Dariusz Szpakowski (w latach 80' był fantastycznym spadkobiercą Jana Ciszewskiego), co także niedoceniany, rzadko brany na języki, a w sumie mój faworyt Andrzej Zydorowicz. Mistrz trafnych spostrzeżeń, point, a przede wszystkim metafor. Czegoś obecnie wręcz nieaktywnego. A jeśli nawet jeden z drugim popróbują, to już nie ta klasa.
Obiecałem Szanownym Państwu w minionym Nawiedzonym Studio nutkę w temacie grupy Bai Bang. Oto jestem.
Na pierwszej płycie nazwę grupy zapisano The Bai Bang. I przedrostek 'the' o tyle istotny, by nie wyszło jakieś bang bang, czyli spluwa, z której idzie wystrzelić jedynie chorągiewkę z napisem "bang". Mamy do czynienia z zespołem, którego młodzież mojego rocznika powinna kojarzyć z etapu dziejów zlicecjonowania przez rodzimy Tonpress debiutu tych szwedzkich i z niezłego piłkarsko Helsingborga podmetalizowanych r'n'rollowców. Był rok 1988, a album okraszony tytułem "Enemy Lines". I tu dorzucę, Tonpress miał szczególną słabość do szwedzkiej fonografii. Trochę tego mieliśmy. W samym tylko 1988 roku wytwórnia przekopiowała kilka produkcji tamtego rynku na krajowe nośniki, chociażby, za przeproszeniem 'metali' z Silver Mountain oraz Charizma, ponadto ujawniła się koncertowa Abba, o niewyszukanym tytule "Live", a także solowe dzieło przedstawicielki najlepszego pop kwartetu, Agnethy Fältskog, notabene, z bardzo fajnym długograjem "Wrap Your Arms Around Me".
The Bai Bang - młoda, nikomu wówczas nieznana ekipa, nie wymagała wielkich finansowych obciążeń, więc nawet dogorywającą peerelowską Polskę spokojnie było stać. Nie wiem, ile tej płyty wytłoczono, ale chyba nie za wiele, skoro w miarę szybko z półek zniknęła, a przecież nikt z wypiekami na policzkach nie zabiegał.
Album "Enemy Lines" zaprezentował się leciutkim, totalnie wygładzonym rockiem, by nie rzec: popem, pomimo iż twórczość grupy próbowano opchnąć metalom. Bardziej podlakierowanym glammetalom, do których też z dumą zaliczam swą nie zawsze skromną osobę. Bo i wiadomo, że fani Venom lub Exumer (a też mieliśmy ich płytowe licencje) na takie granie tylko by splunęli, dorzucając na odchodne kilka stosownych dosadności. I proszę sobie wyobrazić, choć od tamtej chwili upłynęło trzydzieści pięć lat, żadnej 'poprawy' nie widzę. To nadal potężnie, przepraszam za określenie: lalusiowaty metal. Równie słodki i beztroski, niczym skąpana w różu okładka do ich najnowszego "Sha Na Na Na". Jakże trafnie wpisującego się w krajobraz obecnego szaleństwa na punkcie "Barbie". Panowie w białych katanach widać mieli nosa. A muzyka? No cóż, gdyby małolaty zechciały tak bez uprzedzeń, to kto wie... Wszystko się może zdarzyć.
Uświetniłem późnowieczorny niedzielny eter trzema od brzegu numerami świeżego "Sha Na Na Na" i myślę, słuchało się świetnie. Pójdę dalej, gdyby przywrócić do łask retro klimat sopockich festiwali, na jeden z nich śmiało można by grupę zaprosić, a ci daliby melodyjnego czadu, jakiego w tym kraju dobitnie brakuje. Aktualna, przeznaczona dla mas muza, całkowicie zjechała, co również odarła nas z melodii, muzykalności, elegancji, emocji i dobrego smaku. A co do rocka: z cech witalnych. Słuchają go jeszcze dogorywający, tacy, jak ja, reszta zaś grzęźnie w rapie, dicho polo lub elektronicznym łomocie. Rock dla masowego odbiorcy umarł. Jest w opozycji i ma kiepskie notowania. Oczywiście, poza ramsztajno-metalikko-red'hotami. Ci stadionowi jeszcze rocka reanimują, lecz cała reszta to obrzeża dawnych świetności. Duże wytwórnie odmawiają nowym artystom w nich inwestowania oraz promowania. No chyba, że komuś ziści się bajkowy sen i ominie 'ważne' gabinety. Jednymi słowy, dramat. Popatrzmy, co proponują te wszystkie Universal czy Warner. I z tego bezguścia wyrastają tacy, jak pewien jeden, którego ostatnio namierzyłem w jednym z empików. No mówię Państwu, gigant pierwszej wody. Pomimo, iż jak na obecne czasy przystało, zbyt często striptisuję się w ujawnianiu uczuć, muszę o tym napisać. Oto, co widzę: facio błądzi po półkach, cały czas ambitnie wertuje dział "rap/hip hop" w poszukiwaniu wymarzonego rymiarza na literę "z". Dopomaga mu, równie nieoczytana w muzyce partnerka, i ogólnie idzie kiepsko. Jego zamarzenie jest tym, czym dla mnie ściana wspinaczkowa, ale facio w t'shirtcie Kolejorza nie daje się pokonać. Jest konkretnie podjarany CD'kiem wymarzonego rapera, więc szpera, wertuje, z czasem ryje, ryje... a efektów brak. Trochę być może głupio, iż osobiście wyznaję zasadę, że życie wartościowe to życie skomplikowane, tak też asertywnie nie zaoferuję pomocy. Nie wolno. Niech młodzian pozna smak zwycięstwa, o ile na niego go stać. Odszukałbym płytę od ręki, przez lata nabrałem odpowiedniej wprawy, ale nie, nie odbiorę frajdy, co również nie przyczynię się do zwiększenia nakładu 'sztuki' jakiej na co dzień nie popieram. Przyglądam się więc, w sensie: przysłuchuję, i doczekać happy endu nie potrafię. Gostek, niezdara jeden, stracił kilka potów i dobrze, że nie polała się krew, nie odpuszcza, nieustannie pudełko po pudełku, przebiera w tych grzbietach i nadal niciewo. Aż nadejszła wiekopoma chwiła, hurra, oto jest. Właśnie niewiasta, owego niezdarnego panicza, dostrzega upragniony tytuł w dziale 'nowości', więc z dumą do rąk własnych. I tu następuje zwrot akcji, jakiego nie powstydziłby się wytrawny scenarzysta, bo aż sam byłem bliski trzaśnięcia dłonią w czoło: "ooo, jest, świetnie, nareszcie. Dzisiaj nie kupię, ale wiem, że jest". Parka, która dotąd wykazywała cierpliwość i nadmiar czasu, odkłada płytę na półkę i znienacka opuszcza sklep. Lepsze od bigosu na dworcu, uwierzcie. To są trudne sprawy. I co tam paradokumenty, tu mieliśmy prawdę czasu, prawdę ekranu.
Powróćmy jeszcze na chwilę do Bai Bang, a obiecuję, unikniemy przykrych zdarzeń. No więc, wyemitowane wczoraj "Sha Na Na Na", "My Favorite Enemy" oraz "I Don't Really Know" (ten ostatni, to prawdziwa dzida!), to dopiero preludium. Za tydzień dorzucę się kolejną porcją i liczę na niemniejszy aplauz. Za ten wczorajszy, tak przy okazji dziękuję. W szatni już rozgrzewam cover Abby "Rock Me".
Jak zawsze, przy okazji podobnych wpisów, dorzucam się okładkami plus labelami. Aby słuchanie muzyki jeszcze czymś podkolorować. Radio oferuje jedynie słowo mówione oraz nuty, natomiast cała reszta pozostaje w wyobraźni lub w stosownych na tym blogu wpisach.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"