czwartek, 25 maja 2023

polskie longplaye Tiny

Konkludując wątek polskich winyli Tiny Turner, po omówionym w poprzednim wejściu podrzędnym "Sunset On Sunset", teraz pora na bardziej oczywiste tytuły. Takie dla, zarówno wnikliwego, co i bazującego na listach przebojów odbiorcy. A zatem, po kolei...

W 1989 roku wydaliśmy Tinie aż dwa tytuły: "Tina Live In Europe" oraz "Foreign Affair". Pierwszy z nich wydano na świecie rok wcześniej, na dwupłytowym winylu (także podwójnym CD), w Polsce zaś materiał przekopiowano na trzy winylowe nośniki. Później Polskie Nagrania "Muza" tłumaczyły, że chodziło o podtrzymanie dobrej jakości dźwięku. Stare maszyny, w tej u schyłku socjalizmu wysłużonej tłoczni oraz gwoli oszczędności preferowana jak najniższa jakość surowca, nie byłyby w stanie sprostać dynamiczności zachodniego oryginału, więc materiał przycięto na tyle odpowiednio, by zanadto nie uszkodzić jakości pierwowzoru, i chyba udało się. Trzeba mieć to 'live', absolutnie bez wykrętów. Najlepsze sceniczne lata Tiny, przy czym doskonały dobór repertuaru, a jeszcze jacy goście!: Eric Clapton, David Bowie, Robert Cray, Bryan Adams.
Drugim pod polską banderą tytułem Tiny, w tym samym 1989 roku, okazało się nowiuśkie "Foreign Affair". I tu idealnie ze światem płytę wydaliśmy na czas, co wcale nie było takie oczywiste. Dopiero uczyliśmy się właściwych realiów, prawideł muzycznego rynku, kodeksu postępowania, przyzwoitości licencjonowania w zgodzie z założeniami manuskryptów, itd... -- "Foreign Affair" na rynek rzuciło nieoczywiste Veriton, wytwórnia na co dzień upaprana w muzykę sakralną, której w poznańskiej księgarni Św. Wojciecha nikt nie kupował. Półki tego sklepu bywały pozawalane przeróżnymi wytłoczonymi liturgiami, chorałami, kolędami i czym nie tylko. Jednymi słowy: szkoda cennego surowca. A potem nie starczało na artystów, których słuchały miliony. No cóż, tamte czasy na szczęście za nami. Tu jednak muszę... Otóż, w owej księgarni przez lata, aż do śmierci, kierownikiem był mój wujek, Jan Orlicki. Genialny facio, o niesamowitej skali poczucia humoru. Pragnął zostać księdzem, lecz na szczęście rozkochała go w sobie, o przesympatycznej morduchni Ciocia Halutka, która w ostatniej chwili wyciągnęła Wuja z klasztoru. Ciocia, nie tylko z tego powodu, od zawsze i na zawsze była moją ciocią numero uno, ale miała też 'baśniowy' wygląd, w sensie złowieszczym. Z tego powodu, w dzieciństwie kilka razy ochrzciłem ją czarownicą - i był to komplement. Dopiero rodzinka zwróciła małemu Andy'emu nieraz uwagę, w rodzaju: "Andrzejuś, nieładnie, tak do cioci nie wypada". A ja czułem się dumny, że ulubiona Ciocia przez cały żywot zachowywała słuszny wygląd, idealnie nadający się do każdej roli wiedźmy lub baba jagi. I nie ma pierwszego listopada, bym zapomniał o jej nagrobku na Cmentarzu Górczyńskim. Kochana Ciociu, jesteś w mym sercu!
Ale wróćmy do "Foreign Affair". Znakomity album, zamykający po-powrotną trylogię Tiny, dzieło następca "Private Dancer" oraz "Break Every Rule". A jednak kompletnie inne, z dużym naciskiem na bluesa, acz zwolennicy 'radiowej' Tiny, też tutaj dostali swoje. Przede wszystkim "The Best" (Bonnie Tyler cover), co i powiewne w odbiorze "Look Me In The Heart" bądź "I Don't Wanna Lose You". Jednak najbardziej wybornie prezentowały się rock/u-bluesowione piosenki, jak "Steamy Windows", "You Know Who (Is Doing You Know What)", "Undercover Agent For The Blues" czy tytułowe "Foreign Affair". Oczywiście, reszta także. Celowo uczepiłem się tych czterech, a to z uwagi na ich autora, nastrojowego bluesmana - Tony'ego Joe White'a. Mam wszystkie te kawałki w jego oryginałach. Są wspaniałe, możecie pamiętać, kiedyś prezentowałem nawet na moim FM. Gdyby jednak Tina nie wzięła ich na swój ruszt, nie zarobiłyby nawet na zupę. Bo, choć Tony Joe White to żaden 'no name', nie sądzę, by przykuwał aż tak liczną jak Tina uwagę.
Pozostał nam ostatni krajowiec Tiny. Dwupłytowe "Simply Te Best". Pierwsza tak zacnie skompilowana składanka, wydana na świecie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym, i uwaga, u nas też. Wydawnictwo zlicencjonowało stołeczne MJM Music, a więc krajowa oficyna reprezentująca na polskim rynku interesy wytwórń EMI, BMG oraz Sony. Naklejka z rewersu okładki oznajmiała, iż to licencja tylko na polski rynek, z zakazem eksportu. Nareszcie obwoluta na światowym papierze, laminowanym, wodoodpornym, lśniącym, godnym postawienia na półce obok wydawnictw globalnych. Jakość dźwięku też wysoka, jedyny feler to naklejki, w sensie: labele. Bazujące na oryginalnych wzorach niestety wyzbyte pełnej palety barw. Tutaj wciąż u nas oszczędzano, podobnie jak za dawnych brzydactw Muzy, Pronitu lub Tonpressu, czyli zwyczajowo dwa najtańsze kolory - na jednolity podkład oraz druk. Im bardziej biało-szaro lub biało-czarno, tym 'lepiej'. I tak też mamy w tym przypadku. Ale to na szczęście jedyny mankament, reszta palce lizać. Proszę spojrzeć na repertuar; trzy premierowe piosenki plus szeroka gama przebojów. Niekiedy w wersjach odmiennych od pierwopisów. W tym też tkwiła atrakcyjność tej składanki, a i cios dla odwiecznych marudów, że składanki to jedno wielkie 'bleee'.
Nie wytłoczono u nas tego "Simply The Best" za dużo, ponieważ do głosu coraz odważniej dochodził kompakt, któż więc chciał zawracać sobie głowę szybko zużywającym się nośnikiem. W dodatku niewygodnym w użytkowaniu i pochłaniającym ogrom miejsca. I proszę, upłynęły trzy dekady, a ludzkość trendem mody zamieniła elektrykę na naftę. No więc, na aktualnym wtedy CD album sprzedawał się jak burza i ja też to poświadczę. W tamtych latach prowadziłem sklep z kompaktami, sprowadzałem wszystkie nowości, a i handlowałem dziełami Genesis, Franka Zappy czy King Crimson, co także Ich Troje, Wilkami, Nalepą, a i zestawami, typu "Bravo Hits". I dajcie wiarę, "Simply The Best" schodziło na potęgę. Mam w tym na krajowym rynku znaczny swój udział. Rozprowadziłem tuziny kompaktów Tiny, nie tylko zresztą samego "Simply The Best".
Miało być krótko, a ja tu znowu... Niestety, nigdy nie nadawałem się do działu: 'streszczaj się, do rzeczy'. Jestem zupełnie, jak mój ukochany porucznik Columbo, który od jednego ze zniecierpliwionych, pewnego razu usłyszał: "z panem nie można się pospieszyć"

a.m.





"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"