wtorek, 28 lutego 2023

elevate

Szczęściem moim, że nie muszę już pisać recenzji płytowych. A pisałem, pisałem dużo, i często niepotrzebnie. Teraz już nie muszę. Niczego nie muszę. Niech nie oznacza jednak, że raz po raz nie zamieszczę tu jakiejś nawijki o czymś szczególniejszym, kiedy poczuję stosowność. Jest taka płyta na dziś, na teraz: Lee Aaron "Elevate". Płyta oraz Artystka. I nawet nie chodzi o jej wdzięki, co raczej życiową postawę, w której duży czynnik człowieczeństwa.
Przyglądam się stworkowi od początku, odkąd tylko samozwała się 'metalową królową', do którego to tytułu w swoim czasie predysponowały Lita Ford oraz Doro Pesch.
Co do Lee, szczególnie przyklasnąłem jej albumowi "Body Rock", którego wdzięki w moim kraju olali wszyscy dawniejsi dziennikarze prasowi i domniemywam, że radiowi także, skoro kilku kumpli-metali nigdy nie wspomniało o jakiejkolwiek emisji płyty tej przefajnej podmetalizowanej Kanadyjki na krajowych FM. I do dzisiaj sprawa kuleje, skoro najnowszy w jej dorobku album "Elevate", choć do polskiej oferty wreszcie dotarł, to jednak z wyraźnym, lekceważącym poślizgiem.
Lee jest w świetnej formie. W tej okładkowej czerwieni wygląda tak bombowo, że nawet nie zauważam, jak z dziewczyny przeobraziła się w podstarzałą mamuśkę, przy czym, i tak za nic bym nie wygonił.
Artystka wciąż dysponuje potężnym, lekko zdartym głosem oraz inspirowanym bluesem stylem śpiewania. Najbardziej rozbroiło mnie, gdy w jakimś z wywiadów oznajmiła, że względem tego albumu najpierw zarezerwowała studio nagraniowe, po czym z kompanami szybko zabrała się za pisanie piosenek. Mobilizujące, prawda? Ktoś pomyśli: eee tam, w pośpiechu można tylko w bucie na gwóźdź natrafić. Otóż nic z tego. Nowa płyta Aaaronki jakaś taka lepsza. Przemyślana, o wysokiej kulturze urockendrollowienia, co też genialnie zrealizowana - ale bas i bębny!!!). A przecież, w całym tym pośpiechu nie było czasu na ciaćkanie, nieustanne przerwy na fajeczkę czy dłuższe siusiu, bo trzeba było się sprężać. Każda godzina wynajętego studia kosztuje. Tak też ekipa krwiście czerwonej Lee postanowiła docenić pierwsze, najbardziej entuzjastyczne podejścia (take 1), a resztę pozostawić roli producenta - czyli samej Lee Aaron.
Przeważnie jest szybko, a jeśli nie za szybko, to w rekompensacie drapieżnie. I bez żadnych grunge'ów, skundlonych rapów i tym podobnych syfów. To iście rock'n'rollowo-metalowa płyta, niezwykle interesująca, daleka od monotonii i schematów. W warstwie literackiej nie brak na niej tematów związanych z problemami wywoływanymi przez media społecznościowe, głównie w kwestiach różnic światopoglądowych, jakże często będących pożarami nienawiści. Rolą "Elevate" jest nasze scalenie oraz inspiracja do miłości lub innych dobrych więzi międzyludzkich. To nie tylko pustosłowie lub artystyczny pretekst do powiększenia elektoratu, Lee naprawdę taka jest. Od lat wspiera ludzi cierpiących na zespół stresu pourazowego, a jej organizacja, z wielu działań, m.in. udziela bezpłatnych lekcji muzyki osobom dotkniętym. To nie wszystko, Lee jest również szefową fundacji 'BodyRock Coffee', z której dochody idą na walkę z rakiem oraz na wspomożenie rodzin, których najbliższych dotyczą związane z tym dramaty. I tyle, ile tu dobrego, tyle też na tej niespełna trzykwadransowej płycie, którą otwiera zadziornie riffujące i obdarzone chwytliwą melodią w zwrotce, co też w na półskandowanym refrenie "Rock Bottom Revolution". Jednak, by nie było tak samo, już kolejne dwa numery: "Trouble Maker" oraz "The Devil U Know", charakteryzują inne tempa i inspiracje. Np. pierwszy z nich, ewidentnie uwidacznia bluesowe gitary.
Z kolei "Freak Show", wcale nie jest takie 'freak', a całkiem serio uświadamia, że choć wszyscy bywamy różni, to tak naprawdę jesteśmy tacy sami, pragnąc miłości oraz akceptacji. Tu także gitara zapędza się w blues/hardrockowe rewiry.
Kolejny numer nosi tytuł "Heaven's Where We Are" i powstał na tę płytę jako pierwszy, pomimo iż mamy go w albumowym jądrze. Świetny refren, do którego doprowadza fajnie wystopniowana zwrotka. Tematycznie idzie o docenianie życia tu i teraz, zamiast rozpamiętywania przeszłości, szczególnie jeśli ta nie była nam przychylna.
Numer "Still Alive" ciężkawy, motoryczny i raczej nie o potencjale radiowym, ale na pewno o istotności potężnego głosu Lee. Tuż po nim następuje "Highway Romeo". Dynamiczny, melodyjny kawałek, rewelacyjnie nadający się na otwarcie koncertowych bram lub na początek Nawiedzonego Studia, pomimo iż jego ostatnie wydanie akurat nim zamykałem.
No i mamy balladę - "Red Dress". Jedyną na płycie. Tekst oraz fortepian wywołują uczucie nostalgii, natomiast śpiew Aaronki w iście balowym odzieniu.
Jako przedostatnie w zestawie, najdłuższe, bo aż 6-minutowe "Spitfire Woman" kąśliwe i złowieszcze, i ponownie z kapitalną melodią. Rzecz o kobiecie, która niechcący zabiła męża, a zabiła patelnią, kiedy odkryła, że ten ją zdradza.
No i pozostał nam finał, w postaci tytułowego "Elevate". Kurcze, to jest tak dobre, że na moje ucho powinno być na otwarciu. Zakładam jednak, że nasza metalowa heroska wiedziała, co czyni. Ależ ponownie cudowna chrypka, do tego nośna, wręcz stadionowa melodia, no i te niebiańsko mocne gitarowe riffowanie. Tak przy okazji, gitary wymiatają na całości i należą do najlepiej nastrojonych spośród dziesiątek ostatnio przesłuchanych płyt. I tylko żal, że pod takim albumem nie podpisuje się żaden mocniejszy label. Chciałoby się tej płycie przyklasnąć po zasłużonym dobiciu do maintreamowego topu.
Zluzujcie choć na moment wszyscy Zeppelino-Sabbathowcy, posłuchajcie czegoś na odtrutkę. Nikt Wam tego Ozzy'ego nie ukradnie, jest tyle innej muzyki, a nie non stop tylko Flojdy, Zeppy, Metalliki, Sabbathy czy Ramsztajny.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"