środa, 15 lutego 2023

US katalogi - Welcome to the Club!

Na dzisiaj katalog powitalny klubu, o którym wczoraj część pierwsza. Oferta z 1989 roku, ale konkretnego miesiąca tu nie podano. Wczoraj nie napisałem, a właśnie sobie przypomniałem, w owym klubie na dzień dobry otrzymywało się kilka wybranych kompaktów gratis. Nie pamiętam, ile, ale na pewno coś tam było.
Firma udostępniająca tę szeroką ofertę ze stajni CBS/Columbia, nie była żadną sektą, z której nie szło się wydostać, a handlem na zdrowych zasadach. W każdej chwili można było zrezygnować, i z tego co wiem, bez konsekwencji.
Siostrzyczka miała frajdę w uszczęśliwianiu brachola, więc co pewien czas podrzucała to i owo. Pierwszy strzał, to było dziesięć kompaktów. Jeszcze nie miałem cd-playera, a pierwsze cedeki już dopłynęły. Pierwsza paka przypłynęła statkiem. A się naczekałem! Między innymi: Meat Loaf "Bat Out Of Hell", Michael Jackson "Bad", Dire Straits "Brothers In Arms", Santana "Abraxas", Bruce Springsteen "Born In The U.S.A.", nawet Paula Abdul "Forever Your Girl". Różnie różniście, tak, bym się nie zasiedział tylko w najbardziej preferowanym rocku. Wszystkie dotarły w "long sleeve'ach", czyli podłużnych kartonikach, które gabarytowo stanowiły za bite połowy rozmiarów okładek płyt winylowych. Dzisiaj tamte wydawnictwa, w dobrze zachowanych opakowaniach, osiągają niezłe ceny, wszystko zależy od atrakcyjności i unikatowości, więc niekiedy bywa astronomicznie. Szkoda, że tych tekturek nie doceniłem, i ja, z natury kolekcjoner, wszystkie z czasem pociąłem bądź powywalałem. Zakrywam twarz w dłoniach, to nigdy nie miało prawa się wydarzyć. Wtedy jednak myślałem inaczej. Zapewne sądziłem, że tylko niepotrzebnie zajmują miejsce, a mnie marzyła się śladem nowoczesnej technologii podobna miniaturyzacja, nie żadne opakowania kolosy, przypominające winylowe relikty. Ciągle mam jednak nadzieję, że może choć jeden się ostał. Że przypadkiem zachowałem. Być może spłaszczyłem i wetknąłem pomiędzy stare książki lub do jednej z nich. Jeśli zatem któryś się znajdzie, głośno obwieszczę.
Przypominam legendę:
T - compact disc
C - kaseta magnetofonowa
S - płyta winylowa
ceny oczywiście w dolarach

"Bad Boys Of Rock & Roll" - nazwa działu. W sumie lepiej byłoby "Hot Girls - Bad Boys", wszak wiadomo, iż Aerosmith i Poison lubili kształty, wdzięki i temperaturę. Miło powspominać, jak to "Permanent Vacation" było jeszcze nowizną. Moja ukochana płyta Aerosmith, pomimo iż do "Pump" lubię wszystkie. -- Z kolei Poison, co my tu mamy? Wszystkie dwa albumy. No tak, bo oni wciąż byli na starcie, z notabene fantastycznymi i nigdy niepobitymi "Look What The Cat Dragged In" oraz następną w skromnym dorobku "Open Up And Say... Ahh!". Miód orzeszki malina muzyka.

Wówczas wciąż jeszcze nowością była wydana jesienią 1988 kompilacja "Money For Nothing", a mimo to siła o kilka lat wcześniejszego "Brothers In Arms" przeogromna. Niedziwne, płyta nagrana w pełni cyfrowo, wciąż świeży nośnik CD, gremialne nabywanie odtwarzaczy, więc idealna płyta do testów, ale przede wszystkim muzyka! Do dzisiaj słyszę jej pierwszy "play" na moim odtwarzaczu. Ta cisza, absolutna cisza, bez trzasków i zgrzytów, gdy znienacka Knopfler podsyła eleganckie akordy do "So Far Away". Zamarłem. Nie wierzyłem, że można tak czysto i wyraźnie, z mrowieniem na skórze. Pierwszy utwór, jaki odpaliłem z nowiuśkiego srebrnego Technicsa, chwilę wcześniej zakupionego w Pewexie przy Ratajczaka. Choć to zdaje się była Baltona, ale jaka to różnica. Moment pierwszego posłuchania muzyki z kompaktu uważam za jedną z najcudowniejszych chwil mojego życia. Być może dlatego nie wdaję się w sztucznie wytworzony winylowy renesans.

U2 - nigdy nie byłem ich zaprzysiężonym, niemniej lubię, niekiedy nawet bardzo. Najbardziej te surowsze, pierwsze trzy albumy oraz "Achtung Baby". Jednocześnie nadal nie pojmuję gloryfikowania "The Joshua Tree". Albumu, który jeszcze przed nastaniem południa zaczyna się dłużyć. Co pewien czas do niego powracam, sprawdzam, próbuję i wciąż nie umiem. Ale świat kocha Bono i jego kolegów właśnie za 'dżoszuę' bądź dokument z podróży do Stanów w celu poszukiwania początków bluesa i rock'n'rolla, czym "Rattle And Hum", i ja to szanuję. 

Traveling Wilburys i cała ta JeffLynne'owa otoczka. Miał lider E.L.O. wpływ na swoich inspiratorów. Przez chwilę oddawał im to, co od nich 'podewziął'. Wspaniałe czasy. Wszyscy mieli się świetnie. George Harrison i Bob Dylan wysoko na listach, a Roy Orbison z największym życiowym sukcesem - genialny album "Mystery Girl". Jednak moim numero uno całej tej 'Wilbury'usowej' familii, bezapelacyjnie Tom Petty "Full Moon Fever". Tutaj, w tej ramce akurat nieujęte, ale zdaje się widziałem na innej stronie, albo w katalogu z innego miesiąca.

Galeria Sław Rock'n'Rolla. A w niej także bywa na soul, o czym przekonuje obecność Otisa Reddinga, Steviego Wondera czy The Temptations.
W tamtym czasie mieć na kompakcie "Sticky Fingers" czy "Exile On Main Street" Stonesów, to naprawdę było coś. Ja musiałem jeszcze chwilę poczekać. Kupiłem z poślizgiem, kilka lat później. Do teraz mam je na półce. Tamte egzemplarze. Pierwsze tłoczenia. Niekiedy, pomimo iż mam już remastery, na przekór nowej technologii w podbijaniu dźwięku, lubię właśnie te stare zabierać do radia. Daje mi to uczucie obcowania z czymś jeszcze nienaruszonym, sprzed remontu, kiedy wszystko miało inny, czytaj: lepszy zapach.

=============================

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"