sobota, 14 września 2019

nie żyje EDDIE MONEY (21 III 1949 - 13 IX 2019)

Od wczoraj słucham Eddiego Moneya, jeszcze bardziej podziwiając jego talent. Słucham z nutką refleksji, nawet tych jego pełnych werwy i optymizmu piosenek, ponieważ Eddie zmarł, Drodzy Państwo. I zrobiło się przykro jak jasna cholera.
Eddie miał fantastyczny głos. Zachrypnięty i rockowy. Taki rodem z jakiegoś warsztatu, gdzie nosi się brudny kombinezon, usmarowany olejem i towotem.
Jego twórczość radowała mnie przez większość życia, więc Artysta tym szczególniej bliski. Tak, wiem, wiem że to, co piszę, nie ma większego znaczenia. Szczególnie w czasach, w których rządzi szeroko zakrojony konsumpcjonizm i pogoń za forsą. Bo kogo obchodzi jakiś Eddoie Money, skoro trzeba galopem na nadchodzącą jesień kupić buty i resztę odpowiedniego odzienia. Kto zapuka do drzwi sztuki, jeśli lodówka i szafy nieprzepełnione. Kogo obchodzi Eddie Money? Mnie obchodzi.
Eddie zmarł wczoraj w swoim domu w Los Angeles. Zmarł po krótkiej, lecz ohydnej chorobie. W sierpniu udał się na rutynowe badania, po których zdiagnozowano u niego raka krtani - niestety już w bardzo zaawansowanym stadium. To dlatego niedawno odwołał lipcową trasę koncertową, a w sklepach nie pojawiła się gorąco przeze mnie wyczekiwana płyta "Brand New Day". Szukałem jej nawet w Berlinie - bezskutecznie.
Był to jeden z tych wokalnych mocarzy, którego miałem nadzieję kiedyś ujrzeć na scenie. Nawet, jeśli wiem, że w moim kraju mało kogo grzeje taka muzyka. Wieść o śmierci Eddiego ogłosiłem wczoraj wieczorem na Facebooku, dostając bodaj pięć czy sześć polubień - w sensie ikonkę "przykro mi". Po reszcie moich znajomków wieść o jego zakończonym żywocie po prostu spłynęła. Kto to jest ten Eddie Money? Kolejny podstarzały cizio, którym jara się tylko Masłowski. Otóż nie. Bo to kapitalny muzyk, wielki gwiazdor lat osiemdziesiątych, który dobre płyty serwował już pod koniec lat siedemdziesiątych. W czasach, gdy u nas słuchano jedynie disco, glam rocka i oczywiście Pink Floyd oraz Led Zeppelin.
Kilka razy spróbowałem zarazić Słuchaczy N.S. paroma wybitnymi piosenkami Moneya, ale nic z tego - nie chwyciło. W tym roku poszła w eter jedna piosenka w marcu, a także trzy w maju. Miałem nadzieję wkrótce posłuchać z Szanownym Państwem jego najnowszych kawałków, ale wciąż musimy czekać.
Eddie z domu nazywał się Mahoney, jednak ze względu na mało przystępne w showbusinessie nazwisko, zmienił je na Money - i chwyciło. Jestem przekonany, że wszyscy znamy wiele jego piosenek, choć nie zawsze je dopasujemy do nazwiska ich posiadacza. Melodie wpadają w ucho, a ich twórców nie zawsze przyswajamy. Jednak Eddiego dużo pokazywano w MTV, zaś wiele piosenek stanowiło też za ozdobą niejednego komercyjnego amerykańskiego filmu, pożeranego przez masy w kinach. Nie będą wymieniać tytułów tych piosenek, pozostawię to w gestii najbardziej zainteresowanych tematem, którzy po przeczytaniu tego tekstu zechcą na własną rękę zgłębić ich piękne tajniki.
Eddie bardzo dużo palił, co nawet da się dostrzec na okładkach jego płyt. Mistrzunio lubił fotografować się z ćmiczkiem w dłoni, a przecież w dawniejszych czasach nie gardził również narkotykami, z których jakoś wyszedł.
Bardzo lubię kilka jego płyt. Szczególnie "No Control" i "Can't Hold Back", ale na każdej znajduję coś dla siebie. Paul Stanley z Kiss, dla przykładu ceni "jedynkę", czyli po prostu "Eddie Money". Jasne, przecież to także super album. Jest na nim m.in. wytrawny cover Smokeya Robinsona "You've Really Got A Hold On Me", plus cała masa innych ekstra piosenek. Piekielnie melodyjnych, bogato zaaranżowanych i co najważniejsze, zaśpiewanych TYM GŁOSEM.
Gdybym był odpowiedzialnym za muzykę w jakiejś radiowej rozgłośni, na pewno urządziłbym tydzień poświęcony twórczości tego Pana. I ludzie pokochaliby jego piosenki. Bo w ludzi trzeba wierzyć. Ci często mają dobry gust, tylko trzeba go uruchomić. A jak tego dokonać, jeśli po obszarach muzyki w pasmach FM często dyktują warunki nieudacznicy? Zawsze powtarzam, dajcie mi jakieś FM, a zrobię najlepsze radio - i nie tylko na warunki polskie. Wiem wiem, artystycznie byłoby na medal, lecz zapewne zdecydowanie nie mieściłoby się w słupkach zapotrzebowań czuwającej nad zyskami jakiejś kolejnej zachłannej korporacji. To właśnie jedna z tych obrzydliwości naszego świata.
Dziękuję Ci Eddie, dziękuję, że byłeś. Dziękuję, że tak wiele dobrego zaśpiewałeś. Byłeś klawym gościem, prawdziwym rock'n'rollowcem i mam wobec Ciebie ogromny ładunek szacunku. A teraz brnij do świata lepszego...







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"