czwartek, 12 września 2019

drzewo

Nie byłem na wrocławskim, ani też na chwilę późniejszym berlińskim (w znajomym Bi Nuu Club) koncercie Wayne'a Husseya, bo nie wszystko zawsze można mieć. Ale zapewniam, uwielbiam faceta - szczególnie za najwcześniejsze dokonania. W ramach zadośćuczynienia, w najbliższą niedzielę nastawimy sobie jakiś kompakt The Mission, i na pewno nie będzie to żadna z powszechnie poważanych pierwszych czterech płyt - gdyż zakładam, iż te wszyscy znają na pamięć.
18 października do sprzedaży trafi trzeci solowy album byłego frontmana Nazareth, Dana McCafferty'ego. Płyta nazywać się będzie "Last Testament" (trochę zadrżałem, tak jakoś to brzmi), a na pierwszy singiel - jednocześnie teledysk - wybrano balladę "Tell Me". Piękna, emocjonalna piosenka, o pełnym brzmieniu. Balsam na me zbolałe serce, szczególnie po ostatniej słabej płycie Nazareth, z jeszcze mniej do grupy pasującym wokalistą Carlem Sentance'em.
A propos "Tell Me", Dan McCafferty już niegdyś wyśpiewał te słowa, w tytule Nazareth'owskiego kawałka "Tell Me That You Love Me" ("Powiedz, że mnie kochasz"). Było to w 1991 roku na albumie "No Jive". Tyle, że dla przeciwwagi, tamta piosenka była rytmicznie czadowa, przy czym równie piekielnie melodyjna. Dla miłośników ballad tej szkockiej formacji, lśniło tam "Every Time It Rains". Wspaniały kawałek, choć nigdy nie zdobył uznania, jak "Love Hurts" czy "Dream On". Żadna z obu wspomnianych kompozycji albumu "No Jive" nie stała się nawet mniejszym przebojem, jak zresztą cały tamten album, który przepadł na listach, a na domiar wszystkiego nieźle mu dołożyli wszyscy krytycy.

Coraz krótsze dni. Już o wpół do ósmej nastaje prawdziwy wieczór. W powietrzu czuć zapach jesieni, a jeszcze na dobitkę przed mym oknem wycięli drzewo. Stało odkąd pamiętam. Było listne, soczyste i bujne, ale ktoś ważny stwierdził, by wyciąć, więc przysłali z rana kilku drących gęby robotników, a ci pozbierali się z nim w godzinę. Po co pielęgnować, po co podleczyć (o ile w ogóle było chore), najlepiej ściąć i okolicę oszpecić. Na szczęście zaoszczędzono rosnącego nieopodal orzecha. A ten już sypnął pierwszym plonem. Kasztany też nieźle podrosły. Właśnie zakończono koszenie trawy. Teraz kolejne dopiero wiosną. Ech...
Koniec lata zmienił także ramówkę w tv. Powróciły te nasze telenowele, plus różne tureckie czy rosyjskie tasiemce. No właśnie, zapanował trend na rosyjskie seriale. Ciekawe, czy u nich też szał na polskie? Przyznaję, barwa języka rosyjskiego nie działa na mnie dobrze, choć nie uważam się za rusofoba. Mimo wszystko, muzyki naszych wschodnich sąsiadów też jakoś nie potrafię. Chyba pozostał uraz z czasów szkolnych, kiedy zmuszano nas wszystkich do miłości do radzieckich braci i sióstr, a my w podzięce pragnęliśmy Breżniewowi przyłożyć kopa w zad.
Seriale, telenowele, paradokumenty, plus pseudo-muzyczna rozrywka, to wszystko powróciło w miejsce letnich kinowych powtórek. Mnie ostatnio szczególnie kręciło kino oldschoolowe. Z nieukrywaną radością w ostatnich dwóch miesiącach wyłapywałem przeróżne kultowe filmy. Tego lata chyba najwięcej było tych z lat osiemdziesiątych, jak: "Żyć i umrzeć w L.A", "Nieoczekiwana zmiana miejsc", "Gliniarz z Beverly Hills", "Commando", "Jak to się robi w Chicago", czy nieco nowsza produkcja, jaką świetny "Maverick". Ale przede wszystkim: "Ucieczka z Nowego Jorku", na którą dwukrotnie zanurzyłem głowę w szklanym ekranie. Pomimo upływu tylu lat, to wciąż niezły film. I widać, że z czasów, kiedy nie przesadzano z pirotechniką i sztucznymi komputerowymi efektami. To wszystko powoduje, że ogląda się go dużo lepiej niż większość współczesnych nadprodukcji. Snake Plisken - kurcze, jak mi ten gość niegdyś imponował. Dzisiaj widzę w tym facecie zwykłego Kurta Russella, lecz wtedy... Wtedy miałem szesnaście lat, więc Kurt Russell to był ktoś z innego świata, a jednocześnie prawdziwy twardziel z dużego ekranu. Takiego z kina Bałtyk. Tam to dopiero się oglądało. W tamtych latach Kino Wilda było naj naj najlepsze i największe, lecz ja zawsze znakomicie czułem się właśnie w Bałtyku. A ta kultowa, o blond włosach Pani bileterka, wciąż żyje i ma się dobrze. Obecnie jest już siwiuteńka i mieszka na moim osiedlu. Często widuję ją spacerującą z mężem. Nigdy nie odważyłem się podejść, zagadać, bo nie wiem, co miałbym powiedzieć? Może po prostu, że znam ją od bardzo dawna? Poczekam, aż nabiorę odwagi. Ta Pani przedzierała moje bilety, gdy byłem jeszcze smarkaczem i nie załapywałem się na filmy od osiemnastu, a mając piętnaście, wchodziłem na te od szesnastu, tylko z uwagi na posiadaną odpowiednią posturę i wzrost.
Wracając do "Ucieczki z Nowego Jorku"... nie zapomnę, jaki klimat wywoływał we mnie uchwycony tam meliniarski i w nocnej poświacie nowojorski Manhattan, z którego władze tamtego miasta uczyniły więzienie dla najgorszych mętów. Nie panowały tam żadne zasady. Wszystko regulowała siła i przynależność do odpowiednich środowisk. Pamiętacie Księcia, zagranego przez Isaaca Hayesa? No właśnie, ja też zapomniałem, że był nim Hayes. Na szczęście powtórka filmu pootwierała zamknięte szufladki mej pamięci. Również kompletnie nie pamiętałem, że prezydenta, na którego uwolnienie wyruszył Snake Plisken, zagrał Donald Pleasence. Brytyjczyk, którego aktorsko niemal całkowicie wessała Ameryka. Ten facet chwilę wcześniej pojawił się w niedawno przypominanym przeze mnie muzycznym filmie "Orkiestra klubu samotnych serc sierżanta Pieprza", ale też kilka lat wcześniej w "Columbo", w odcinku "Koneser win". Świetnym, co muszę zaznaczyć. Zagrał w nim znawcę win i niestety mordercę. Ale takiego, że nawet w końcowej scenie ostatnią lampkę wina wypił z nim sam porucznik.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"