piątek, 5 lutego 2016

trzydziestka "siódmej gwiazdy"

Przypomniał mi Pan Michał z Wrocławia o 30-rocznicy Black Sabbath "Seventh Star". Dużo tych rocznic, trudno je wszystkie ogarnąć. Trochę się przed ich nawałem bronię, by nie stać się niewolnikiem. Bo dojdzie do tego, iż zamiast słuchać tego, na co naprawdę będę mieć ochotę, to nic, tylko świętowanie. Jednak bywają wyjątki, którym ulegam. Jak 40-tka "A Trick Of The Tail" czy właśnie 30-tka "Seventh Star". Sprawdziłem, ta druga wydana dokładnie 28 stycznia 1986 roku. To już tyle lat - szmat czasu. A dopiero się ukazała.
Kolega miał ją przegraną z radia na kaseciaka. W całości. Zresztą, to tak krótki album, że na siłę zmieściłby się nawet na jednej stronie sześćdziesiątki, gdyby tę przycięto nierówno i pozostawiono troszkę zapasu. Od razu polubiłem to nowe oblicze Black Sabbath. W tamtych latach fani Iommiego musieli często pokonywać Sabbathowskie roszady personalne. Dopiero co na chwilę pośpiewał u jego boku Ian Gillan, po latach przyznając, że zrobił to tylko dla pieniędzy, a tu kolejna "purpurowa" postać - Glenn Hughes. I choć niespecjalnie jestem jego fanem, to lubię faceta za wczesną Phenomenę, późniejsze Deep Purple, no i właśnie za TEN świetny moim zdaniem album.
"Seventh Star" miało być dziełem solowym, jednak wytwórnia naciskała, by opatrzono go nazwą Black Sabbath. Zawarto kompromis i całość ochrzczono szyldem Black Sabbath featuring Tony Iommi. Większość fanów Osbourne'owskiego Black Sabbath raczej delikatnie rzecz ujmując nie
przepada za tą płytą. Cóż.... ,to tylko ja tak mam, że lubię w tej grupie Ronniego Jamesa Dio, Glenna Hughesa i Tony'ego Martina. Choć wiem, że Ozzy, to Ozzy. Poza tym, Iommi zatrudnił jeszcze uznanego klawiszowca Geoffa Nichollsa, a jak powszechnie wiadomo; klawisze i metal, to zbrodnia.
Zanim zdobyłem upragnionego winyla (nawet w miarę szybko!), troszkę pomęczyłem owego kolegę, by mi przy nadarzających się okazjach pozdzierał głowicę w swoim magnetofonie.
Nasza telewizja jeden raz wyemitowała teledysk do "No Stranger To Love". Duże wrażenie, choć w samym klipie niewiele się działo. Niesamowita jest ta kompozycja. Ma w sobie taką dramaturgię, którą trudno opisać słowami. Tak samo jak całe te około pół godziny, od rozpędzonego "In For The Kill", aż po chwytający za gardło końcowy fragment z nierozerwalnym "Angry Heart" i "In Memory".
To jedna z "tych płyt", do których mam sentyment, tak więc nie działa w jej przypadku żadna racjonalność.




Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"