Od pewnego niedługiego czasu pojawiają się na rynku winylowe reedycje płyt Uriah Heep. Ukazują się w nieco dziwny sposób, bez jakiejkolwiek chronologii, ani też logicznego układu. Nie jest to nawet takie istotne, tym bardziej, że i tak ostatecznie pojawią się przecież wszystkie. Owych reedycji dokonuje wytwórnia Sanctuary, a więc ta sama, która prezentuje teraźniejsze interesy choćby takich wykonawców, jak: Status Quo, Black Sabbath, Motörhead, Helloween czy nawet The Kinks.
Postanowiłem sprawdzić (mając trochę wolnej gotówki w zanadrzu) jak zaprezentuje się kilka tytułów uwielbianej przeze mnie Jurajki. A że lubię chodzić pod prąd i wbrew ogólnym oczekiwaniom, wcale nie korciły mnie najszlachetniejsze kruszce, z "Look At Yourself", "Salisbury" czy "Demons And Wizards" na czele. Bo od tych reedycji powinno się de facto rozpocząć kolekcjonowanie jurajkowych winyli na nowo. Tym bardziej, że jako najlepsze w dyskografii tytuły grożą najszybszym wyprzedaniem. Niestety nie potrafię myśleć rozsądnie, działam pod wpływem impulsu i emocji, przez co w pierwszej kolejności napaliłem się na trzy tytuły, z tych, które już na rynku zdążyły się ukazać: "High And Mighty", "Abominog" oraz "Head First". Od razu dodam, że obowiązkowo zakupię sobie jeszcze kolejne tytuły, w postaci "Fallen Angel" oraz "Innocent Victim", gdy tylko te pokażą się w rodzimej ofercie. Ubóstwiam je niemal w tym samym stopniu, co powyższe.
Już widzę ten grymas na twarzach fanów starego rocka, którzy teraz z obrzydzeniem wysłuchują moich profanacji. No bo, jak można postawić w równej linii na półce z płytami coś tak "ohydnego", jak "High And Mighty", i to w dodatku nieopodal arcydzieła, jakim jest "Look At Yourself".
Dlatego myślę, że w tym momencie Państwo mnie zrozumiecie, otóż właśnie z tego typu jegomościami na tematy muzyki nie miewam przyjemności deliberować. Dla takowych liczy się z reguły ze trzydzieści płyt z całej historii rocka, a wszystko pozostałe, to już tylko beznamiętne powielanie i jedna wielka udręka. Pierwsze trzy longi Black Sabbath, pierwsze cztery Led Zeppelin, tak samo pierwsze cztery tytuły Budgie, po tyle samo z historii Queen, Pink Floyd, i po maksymalnie jednym z katalogu Barclay James Harvest, Eloy, Kansas, Allman Brothers Band, plus jeszcze niewielkich nieco, i na tym koniec. W swoim życiu poznałem kilku ludzi, dla których muzyka skończyła się wraz ze skompletowaniem na półce stu tytułów. Wypadało im tylko zadać pytanie - kiedy nastąpi ich kres? - grabarz się tylko niecierpliwi. Ale powróćmy do tematu.... Kupiłem te trzy wiernie odzwierciedlone Jurajki i słucham ich sobie właśnie na przemian. Mam radochę nie do opisania, i tylko niewiele mniejszą, niż z pierwotnych egzemplarzy posiadanych we właściwej epoce. A to dlatego, ponieważ są to jednak kopie, poza tym jestem już starym człowiekiem, który nie jest w stanie wyzwolić w sobie emocji kilkunastolatka. To jedyne minusy, reszta jest już tylko bardzo in plus.
Pamiętam z jakim obrzydzeniem na giełdach w poznańskim Wawrzynku ludzie spoglądali na "High And Mighty". Niektórzy już na widok okładki mieli ochotę zwrócić chwilę wcześniej wciągnięte świeże jajeczko na miękko. Dodam, że wówczas mało kto trzymał płyty na stałe na półce. Trzeba było się wymieniać, często boleśnie oddając perły w zamian za ryzyko otrzymania chłamu. Muzykę trzeba było jakoś poznawać. Dla mnie to była jedyna droga. Nigdy nie słuchałem namiętnie radia, nie przegrywałem płyt na taśmy (nigdy nie posiadałem magnetofonu!), a więc jedyną edukacją bywały wymieniane każdego tygodnia płyty na wspomnianej giełdzie. Jeśli zatem pokochałem Iron Maiden na "The Number Of The Beast", to mogłem mieć ją nawet kilka razy w przeciągu roku, ale trzeba było taką płytą rotować, by przy okazji poznawać też inne. A gdy przychodziła ponownie ochota na jej posłuchanie, musiałem wszczynać kolejne poszukiwania, po czym na dwa/trzy tygodnie znowu stawałem się szczęśliwym posiadaczem albumu. Takie to były czasy. Nie to co dzisiaj - teraz ulubione dzieła mogę mieć nawet w kilku kopiach - i mam!
Trafiłem w życiu kilka razy "High And Mighty". I zawsze pomimo wspomnianych przeszkód, jednak się jej pozbywałem, aż w końcu zostałem z niczym. Dopiero w epoce CD zakupiłem tę płytę raz na zawsze. Często dręczyły mnie myśli; odkup wreszcie tego winyla, postaw na półce, ...., jednak przez te wszystkie lata nigdy nie napotkałem na stosownie ładny egzemplarz, tak więc... A teraz taka okazja - reedycja! Pomyślałem; kupuj, bo kiedy jak nie teraz. No i oto jest. Pieczątka - bo tak kiedyś nazywano płyty jeszcze zafoliowane , nowiuśkie. Właśnie przed chwilą przyjechała. Już otworzyłem i przesłuchałem. Gra pięknie, czyściutko i brzmi jak stara płyta. Nawet prawie tak samo wygląda. Posiada oryginalne repliki okładki i wkładki, jest label Bronze, słowem - wszystko niemal tak samo. Z jednym zarzutem - labele są zbyt blade. Ten żółty kolor, był niegdyś soczysty, żywy, a teraz jakiś taki blady, jakby wypłukany. I ten feler dotyczy wszystkich trzech zakupionych Jurajek. Szkoda. Wytwórnia chciała dokonać wiernych kopii, i prawie się udało, ale "prawie" czyni jednak sporą różnicę. Mimo wszystko można dać się ponieść emocjom i wyobrazić sobie, że jest rok 1976, chwytamy za nożyk i nacinamy folię, celem otwarcia płyty. Ach, ten dreszczyk - nowizna. No i pierwszy odsłuch. Od razu człowiek widzi i słyszy, co musiał czuć wówczas niejeden Anglik czy Niemiec, który po przyjściu ze sklepu mógł powąchać świeży papier, gdy rozdzierał folię, po czym rozpoczynał odsłuchową ceremonię. Wyobraźnia wiele podsuwa, warto ją uruchomić. Polecam to głównie młodszemu pokoleniu, ja już nie muszę, ja to po prostu jeszcze pamiętam.
Bardzo lubię tę ostatnią płytę z Davidem Byronem, choć ta uważana jest powszechnie za katastrofę. Wcale nie słyszę na niej odurzonego alkoholem i narkotykami wokalisty, a tak zawsze rozpisują się o niej wszelacy znawcy. Wiadomo, jeden przepisuje po poprzednim, lecz nikt nie ośmielił się dotąd wyrazić własnego innego zdania. No chyba, że wszyscy myślą tak samo. Cóż.... Jedynie amerykańska królowa epickiego metalu - Lana Lane, doceniła w swoim czasie ten okres Uriah Heep, skoro tak pięknie zaśpiewała genialną balladę "Weep In Silence". Nawiedzone Studio tak samo bardzo mocno trzyma ją przy sercu. Jak i wszystkie pozostałe, z ogólnych dziesięciu kompozycji. "Misty Eyes", "Midnight", "Woman Of The World", "One Way Or Another",.... - posłuchajcie Państwo i spróbujcie udowodnić, że coś jest złe. Ja tego złego nie słyszę. No i jeszcze ten obłędny finał - "Confession" - skomponowany przez Hensleya. Jak bardzo musi komuś przeszkadzać muzyka, jeśli nie jest w stanie pokochać tej delikatnej, pianistycznej ballady. Zresztą, czy taki skład: David Byron, Ken Hensley, Mick Box, Lee Kerslake i John Wetton mógł nagrać słabiznę? Inną sprawą jest, że rzeczywiście z Davidem Byronem muzycy mieli spore problemy, choć on sam ze sobą największe. Smutne, że chwilę później koledzy zmuszeni byli wylać kompana z dobrze przecież funkcjonującej machiny, a ten na solowym polu nie był już w stanie niczego niezwykłego dokonać.
Choć próbował, i to nie raz. Jeszcze smutniejsze, że ten wspaniały wokalista, niespełna dekadę później opuścił świat muzyki na zawsze. Po nim w grupie pojawiali się także bardzo fajni wokaliści, lecz już żaden "nie śmiał zagrać przy Jankielu". John Lawton, John Sloman, Peter Goalby, wreszcie Bernie Shaw, który trwa po dziś dzień.... Każdy z tych głosów bardzo lubię, choć przyznam; nie lubiłem z początku Berniego Shawa. To przyszło dużo później.
Mam wielką słabość do Petera Goalby'ego. Szczególnie za genialną płytę "Abominog". Łączącą w sobie metalowość z przebojową melodyką oraz fajne nowoczesne brzmienie z archaicznym hard rockowym myśleniem. To w ogóle jedna z moich ulubionych ich płyt, którą również posiadam na oryginalnym starym winylu. Kocham tu wszystko, od czadowego "Too Scared To Run", aż po przejmujący, wręcz lamentujący finał "Think It Over". Po drodze zahaczając o hit Russa Ballarda "On The Rebound", piękny refren z "Hot Night In A Cold Town" i całą masę innych, równie kapitalnych numerów. Śmiem twierdzić, iż wielu ludzi nie cierpi tej płyty z uwagi na brak z nią znajomości, dlatego rozpowszechniają plotkarskie głupoty o jej niby samych mankamentach. To samo tyczy następnej w dyskografii "Head First". Także nagranej z Peterem Goalbym. Fakt, już nie tak porywającej, co "Abominog", lecz też świetnej. To właśnie na niej jest rewelacyjny "Lonely Nights" - cover Bryana Adamsa. Jeszcze wówczas nie tak bardzo znanego artysty. Przypomnę; piosenka "Heaven" zakręciła ludziom w głowach dopiero rok później. Dość na dzisiaj, kończę już..... Wracam do słuchania, Państwu także polecam.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"