piątek, 30 czerwca 2023

Rodowicz

Nie ma o czym pisać, czego byście Drodzy Państwo nie wiedzieli. Przekonuję się każdego dnia. W jakiej kwestii kogo nie zagadam, wszyscy Maję znają i kochają. Skończyły się czasy radiowych bożyszczy, anektujących skarby, penetrujących niedostępne terytoria jakże gremialnie wyczekiwanymi nowościami lub rarytasami, a później zalane potem zachwytu twarze złaknionego tłumu. Ta część cywilizacji już dawno za nami.
Zdobyłem ostatnio trochę poszukiwanej muzyki, i tej nowej, co i trudno dostępnej, i co popróbowałem wzbudzić u tego czy tamtego zachwyt, zewsząd dopadło mnie ogólne 'znam, mam, słyszałem, wiem'. Dlatego na dzisiaj będzie inaczej. Liczę, że przynajmniej kogoś wkurzę. Niech nie zawiodą progrockowi ortodoksi, na nich w takich sytuacjach często można liczyć.

Zanim Maryla Rodowicz stała się nieśmiertelna, a potem zagościła w każdej lodówce, niegdyś należała do wykonawczyń młodzieżowych. Uwierzcie, były takie czasy. Po jej albumy wyciągali dłonie licealiści, studenci, wcale nie nasi rodzice. Fakt, mowa o prehistorii, wszak pozwoliłem sobie otworzyć klaser na jednej ze stron lat siedemdziesiątych, kiedy i ja, jako młodzian dwunasto-, może trzynastoletni, odwiedziłem pobliską osiedlową księgarnię, całkiem a propos nieźle zaopatrzoną. Na jej półkach widniały licencje Atomic Rooster, Rare Bird czy Procol Harum, a z naszych potrafili zaskoczyć SBB czy pamiętni Breakout z najaktualniejszym wówczas albumem "Kamienie". Ten ostatni tytuł, trzymam w umyśle tym szczególniej, iż na mych oczach zgarnął go z półki - za sześćdziesiąt pięć tamtejszych złotych - mój ówczesny dobry, a nieżyjący od ponad roku kumpel. Do dzisiaj nie zapomnę pierwszej emisji "Modlitwy" i tytułowych "Kamieni". Czerwony z czarnymi wtrętami gramofon Mister Hit, i działo się!
W tej właśnie księgarni, po której - poza wspomnieniami - nie pozostał obecnie najmniejszy ślad (cały teren przygarnęła spółdzielnia mieszkaniowa), bywałem regularnym gościem, inicjując, a potem każdego dnia pogłębiając swój gust na wszystkie gatunki rocka oraz estradowe piosenki. Nie było więc dla mnie żadnym wstydem jednego dnia fundnąć sobie singla Queen "Bohemian Rhapsody", a innego wyskoczyć po długolitrażową Panią Marylę. Wszystkiego chciało się dotknąć, a Maryla Rodowicz wcale nie wyglądała na jarmarkową. To jeszcze nie te czasy, z pióropuszami i bębnami na grzbiecie. Jej będące w modzie "Sing-Sing", brzmiało gałgańsko, w stosunku do obecnego wizerunku Artystki, wręcz zwodniczo. Dlaczego miałem nie zaufać? Na tenże longplay, niezłe teksty sprawiła Agnieszka Osiecka, a do muzyki dopisywali się nawet Wojciech Karolak, Seweryn Krajewski czy Jan Ptaszyn Wróblewski. Tytuły też zachęcały. Podobały mi się czcionki układające się w: "Moja Mama Jest Przy Forsie", "Domowa Czarownica" czy "Damą Być". Ostatni song to szlagier, nie mówcie, że nie pamiętacie. Wiadomo, może nie rangi "Małgośki" czy "Jadą Wozy Kolorowe", ale też nie od macochy.
Po co ja to wszystko? A bo porządkując Mamy kąty, nie tylko Jej, ale i te po Tacie, natknąłem się na gromadkę starych winyli. Jak się okazało, nie wszystkie należą do Mamy, pomimo iż Mamunia uzurpuje sobie do nich własność. Przyzwyczaiła się, więc nie oddam, to moje i niech tak zostanie. Kiedyś wetknąłem pomiędzy Mamuni kolekcję kilka swoich historycznych, a dziś już nieużytkowanych tytułów, i tam widać im przytulnie. No więc, czego ja tam nie znalazłem; dwa kupione w latach osiemdziesiątych albumy Julia Iglesiasa, debiut Pod Budą, historycznych "Gondolierów" Ireny Jarockiej (jedna z dwóch płyt, od których wszystko się zaczęło), dwa solo Krawczyka i Trubadurów Znowu Razem - z osławionym "Rysunkiem Na Szkle" ("... na którym nie ma już mnie"). Teraz zatem, bez dodatkowych zapewnień uwierzycie, kupowałem wszystko. I w tej niemałej stercie, znalazłem też "Sing-Sing". W całkiem przyzwoitym stanie. Pal licho sama płyta, o te często umiałem zadbać, lecz okładka, jakże na glanc. A przecież, z cienkiego papieru, na dodatek ewenement tamtych czasów, w wydaniu gatefold i z płytą o ostrej krawędzi, jak najbardziej predysponującej do uszkodzeń giętkich kopert, wszelakich przetarć i przebić.
Popatrzyłem tak jednym, potem drugim okiem na całość, powrócił wór wspomnień, od razu do łepetyny wskoczyło niemało zakurzonych znakiem czasu kadrów. Bez tego konkretnego egzemplarza, nie śmiałbym ich dostąpić. Bo tak to działa. Przynajmniej na mnie.
Odwagi na posłuchanie wciąż brak, bo i myślę sobie, że niektóre wspomnienia powinny pozostać tylko wspomnieniami.

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"