Jak się macie? Słońce dzisiejszego dzionka niezdecydowane, ale ogólnie i tak pięknie jest.
Od dawna pojmuję zasadę koszenia traw, więc jeśli już, to tylko z myślą o psiakach, którym trudno z potrzebami w chaszcze. Generalnie na brak opadów, całemu mikrosystemowi życzę bujnej flory. Dobrze nie zakłócać jej cyklu i przyzwyczajeń. Inna sprawa, że zapach świeżo skoszonej trawy to jedna z topowych woni. Działających tylko pierwszego dnia. Później bywa różnie. Na dłużej porzucona osiedlowa gandzia, z czasem cuchnie i bardzo lubi się wokół niej kręcić moja Zulunia.
U mnie na radio w minioną niedzielę po jednym utworze z 'dwójki' i 'trójki' Thinkmanów, za to na dzisiaj od deski do deski debiut z gramofonu. Podkreślam, najbardziej komunikatywny w odbiorze, choć wciąż nie za łatwy. Rupert Hine był talentem w kompozytorstwie, produkcji i aranżacjach, jednak wykluczał się z grona banału. Jego piosenki zazwyczaj nosiły po kilka warstw, nawet jeśli niektóre dla zmyły miewały śpiewne refreny. Dlatego Thinkman nie występują na historycznych składankach, wraz z "Sunshine Reggae" czy "Words Don't Come Easy" - u nas chodzące jako "don kamizi". Wielbiciele dawnych skoczków Depeche Mode czy OMD, mogliby się nie odnaleźć w tym wysublimowanym popie. Popie, któremu nawet nie brakowało modnego brzmienia, szczególnie na czasie klawiszy, acz dla mnie przede wszystkim intrygującego głosu Ruperta. Takiego łącznika pomiędzy posępnym Davidem Sylvianem, a bardziej nowofalowymi dokonaniami, równie niekiedy zagęszczonych The Fixx, Blancmange, Icehouse czy China Crisis.
A zatem, przed nami osiem piosenek na "The Formula". Zdecydowanie elektroniczno/poprockowych, z nieco smakującą automatycznością perkusją, ale też odpowiednio przesterowanymi gitarami, niewychodzącymi poza drugi plan. Nie ma tu kolorowych drinków i letnich uczuć, to raczej pop dla intelektualistów. Dopracowany w szczegółach, takich, za jakie Ruperta Hine'a doceniali, a niekiedy wręcz uwielbiali Chris De Burgh, Rush czy zmarła ostatnio Tina Turner. Tak tak, Ruperta Hine'a mamy na więcej albumach niż nam się wydaje. I tak, jak w filmie ważny jest reżyser czy scenograf, tak w muzyce producent oraz inżynier dźwięku. Bez nich dupa zbita. Rolą słabego producenta jest nie popsuć, jednak wybitnego dołożyć coś więcej. Coś, co olśni samego wykonawcę, z którego niekiedy poprawnego repertuaru da się uczynić sztukę. Dlatego tak często podkreślam nazwiska niektórych producentów w swych audycjach. Nie po to to robię, by zagadać, lecz, by podkreślić mistrzostwo. Bo taki Rupert Hine to był ktoś, wielki ktoś, mistrz. Słucham go z podziwem od zawsze, choć świadomie od 1984 roku, kiedy oczarowało mnie brzmienie płyty Chrisa De Burgha "Man On The Line". Przepraszam za zadzieranie nosa, ale to, co napiszę, jest nie tylko prawdą, co mym wewnętrznym przekonaniem. Otóż, kiedy moi dawni kamraci jarali się płytą "Man On The Line" - a jarałem się też i ja - to nie bardzo to nasze jaranie szło jedną ścieżką. Oni wyłapywali melodie i śpiewali wniebogłosy "ajem haj haj emouszyn...", a ja podziwiałem cały środek: gitary, orkiestracje, klawisze, wyeksponowany wokal, co też różne detale, smaczki... i oczywiście melodie też. Ale to 'też', czyli jako jeden z elementów, nie jako coś nadrzędnego. I kiedy z okładki wyczytałem, że za tą robotą stoi niejaki Rupert Hine, pomyślałem: już Ci bracie nie odpuszczę. Od teraz kupię każdą, albo prawie każdą płytę z Twoim udziałem. I słowa dotrzymałem.
Świetnie słucha się Thinkman. Czas tej muzyce łaskawy, acz modnisiom klubowym pewnie nie podejdzie. Zresztą, co mnie oni. Wydanie Island, edycja hiszpańska, odpowiednio trzeszcząca i zakurzona, jak na ten nośnik przystało. No chyba, że komuś się chce przed każdą emisją taką płytę wykąpać, a potem ją długo, długo suszyć, i wreszcie, gdy już przejdzie pierwsza ochota, nareszcie odpalić. Nie wyobrażam sobie. Dlatego m.in. do dzisiaj nie kupiłem żadnej myjki, bo bym dostał jasnej ciasnej. Jestem niecierpliwy, jeśli najdzie mnie na konkretną muzykę, nastawiam ją od razu i już słucham, przeżywam. Jak widzę tych melomanów w białych rękawiczkach, od razu czkam. A zatem, jeśli winyl, niech już diabelstwo potrzeszczy, skoro tak mu dane. Na osłodę zawsze mam pod ręką kompakt. Na nim wszystko sterylne, godziwe, czytelne. No i do radia jak znalazł, gdy przyjdzie pora. Kręć się kręć wrzeciono... zaczynamy. Igła opada na wstępniaku "Best Adventures" i ma przed sobą ponad dwadzieścia dwie minuty przeprawy przez rozpędzony na trzydzieści trzy i jedną/trzecią obrotu na minutę czarny placek, aż wybrzmi ostatni takt strony A, a potem hyc, antrakt, i zaczynamy od B. I znowu ponad dwadzieścia minut fantastycznego grania.
Cała ósemka bezbłędna, ze szczególnym wskazaniem na: "Best Adventures", "The Formula", "The Ecstasy Of Free Thought", "The Conflict", "The Challenge" oraz "The Days Of A Champion" - ależ tu mamy majestatyczne te organy!
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"