wtorek, 3 lipca 2018

Pan Ziółko

"Na długie pożegnania życie nam nie pozwala, na długie pożegnania czasu brak..." - niosą słowa piosenki. I ja tak myślę.
W minioną niedzielę ostatnie "Nawiedzone Studio" zrealizował Tomek Ziółkowski. Rozumiem, że ostatnie w ramach pakietu nadwornego, jednak liczę na jakieś okazjonalne wtręty w przyszłości.
Tomek w nocnym sms/ie napisał: "... dziękuję ci za możliwość współtworzenia Nawiedzonego Studia". Odpisałem, że i ja dziękuję, bo choć miały być trzy miesiące, zrobiły się ponad trzy lata. Nie zapominając przecież o naszej wcześniejszej współpracy.
Ktoś zapyta, co ty z tymi realizatorami? A dla mnie to ważne. Bardzo ważne. Bo przecież idzie nie tylko o kogoś poprawnie wykonującego powierzone zadanie, lecz o więź i wzajemne pojmowanie bez zbędnych słów. Tym samym, o chęć dalszego współtworzenia. Dopiero w dalszej części liczy się rzetelnie wykonana robota. I tu się na chwilkę zatrzymam, albowiem u mnie obie te kwestie bywają jednak od siebie zależne. Dlatego prowadzenie audycji z Tomkiem było "tym czymś". Oczywiście wierzę, że z kolejnymi także nie będzie źle. Co ja zresztą będę Szanownym Państwu biadolić, sami najlepiej wszystko wyczujecie. Podobno po mnie od razu słychać.
Z Tomkiem znamy się od circa dwudziestu lat. A więc od schyłkowych czasów winogradzkiego Radia Fan, do którego Tomek wpadał częściej niż okazjonalnie. Miał tam szkolnego kompana, a jednocześnie naszego wspólnego kolegę, który spełniał się na didżejskim gruncie. Tomek szybko podchwycił realizatorską profesję, która okazała się jak znalazł dla naszej późniejszej Aferowej współpracy. Nie potrzebował zatem żadnych przeszkoleń, przygotowań, po prostu wszedł do radiostacji przy Rocha z marszu. Niemal od ręki wyczuwając, kiedy zapodać piosenkę, kiedy ją przyciąć, wyciszyć, oswobodzić milczący mikrofon, wyemitować jedną czy drugą zajawkę, bądź innego dżingla. Nigdy nie musiałem gestykulować, że teraz to, teraz tamto, wystarczył tembr głosu, ale także wbudowane wyczucie, które posiadał, a które anulowało wszelakie ewentualne dziury w radiowym eterze. Nie od dziś przecież wiadomo, iż radiowy mikrofon nie znosi ciszy, pauz, a także mlaskania lub notorycznego "eeeeeee" lub "yyyyyy". Nie wolno!
Ale powróćmy do Tomka... Gdy się poznaliśmy, ja już byłem życiowo ustabilizowanym facetem. Żonatym, z małym dzieckiem, a Tomek wciąż jeszcze przed dwudziestką. Pomimo tego faktu, jego dojrzałość, a i wrośnięta w DNA uczuciowość, szybko pchały go ku dorosłości. Nie mogłem się nadziwić, bowiem będąc w jego wieku, wszystkie damy traktowałem bardzo swobodnie. Jedne na chwilę, inne na dłużej, a Tomkowi serduszko tykało jakby dojrzale. Zanim jednak osiągnął obecny spełniony rodzinny cel, podkochiwał się w pewnej dziewuszce, o takim piskliwym głosie. Nawet ze dwa razy podjechał z nią do Afery. Było to jeszcze w czasach, gdy tolerowałem osoby trzecie - dzisiaj nie ma szans. Odwożenie tego sympatycznego dziewczęcia, o głosie nadepniętej fasolki, było dla mnie dużym wyzwaniem, Tomek zaś widział w niej cały świat. Jakże mi ulżyło, gdy pannica niebawem odfrunęła na brytyjskie Wyspy, a Tomkowi serce zabiło do stworka o zdecydowanie niesłodkawej tonacji, a jednocześnie przyswajalnej barwie. 
Z Tomkiem udało się wspólnie przeżyć niedawny warszawski koncert Sophie Ellis Bextor, choć na żaden zagraniczny nie dotarliśmy. Najbliżej było na najbliższy sierpniowy U2 do Berlina, lecz w lutym byłem bez forsy, a z decyzją nie dało się zwlekać. Być może nadrobimy zaległości, gdy Ziółce przejdzie zachwyt nad Kolejorzem, na którego mecze uczęszcza z jeszcze większym obowiązkiem, niż nasza narodowa dobroć odfajkowuje niedzielne msze. Szkoda forsy na tych łapciuchów, ale miłość do wybranego klubu jest czymś, co ja także rozumiem.
Tomek, jak każdy człowiek, niepozbawiony też wad. I to, co powszechnie zostanie uznane właśnie za zaletę, dla mnie za jej wartość wcale nie stanowi. Otóż, Ziółko bywa przesadnie prorodzinny. Dlatego w święta zawsze potrzebowałem zastępstw, a przed moimi oczyma stawał obraz Tomka, jak ziuzia syneczka do snu, jednocześnie trzymając żonkę za rączkę. Oczywiście mocno przesadzam, jednak tak to sobie tłumaczyłem. Wściekałem się, bo ja też miałem ochotę takie święta w Nawiedzonym Studio z nim spędzić. Takie audycje bywają wyjątkowe i miewają odrealniony klimat. U mnie w domu od zawsze postanowione, że w święta jadę do radia i basta. Bo chcę, bo pragnę, bo kocham i nie ma zmiłuj. Całe święta oddam najbliższym, lecz radio i moi Słuchacze to coś, czego żadne święta nie mają prawa rozdzielić.
Mam też z Tomkiem pewne sukcesy. Jednym z nich, zaciągnięcie jego szanownej osoby do chlania wódy. Oczywiście takiego umiarkowanego, kulturalnego, na poziomie, bez chodzenia po dachach i gonienia pawiego ogona.
Tomek długo legitymował się byciem abstynentem. Na pewnym etapie nie szło go nawet namówić na naparstek wina. Nie, i nie. Nie piję, bo nie lubię i nie potrzebuję. Jedynie lampkę jakiegoś drętwego ruskiego szampana na powitanie nowego roku. I tyle, ni kropli więcej. A ja czułem, że Tomek to taki facet, by nie tylko pogadać i się pośmiać, ale też żarłem nasycić po ostatnią fałdę tłuszczu, jak też golnąć sobie po kilka szybkich. No i pewnego razu Ziółko zaskoczył. Nie tylko chyba mnie. Poprosił na jakieś spotkanko do siebie, by w stosownym momencie sięgnąć do lodówki po jakąś smakowitą Finlandię. Myślałem, że śnię, lecz gdy do domów przyszło się rozchodzić, ryjki nam się śmiały. Golnęliśmy sobie jeszcze nie raz, lecz nigdy Tomek nie przekroczył pewnej granicy przyzwoitości. Czytaj: nie było powodów, bym musiał odstawić delikwenta pod samo łóżko. A Tomek taką okazję miał. Jak zapewne niektórzy Słuchacze pamiętają, podczas pewnej letniej audycji poczułem się źle. Bardzo źle. Przegrałem z przyjemnością poprowadzenia audycji. Cukrzyca, plus źle do niej dobrane leki pustoszyły mój organizm przez niemal dwa lata, i jedno z takowych nastąpiło właśnie na początku pewnej audycji. Tomek zakończył więc za mnie program, przedwcześnie w eter zapodając "nocnik", po czym wsadził do auta, zawiózł pod dom, doprowadził na górę i wsadził do łóżka.
Jeszcze co do przyzwoitości...  Tomek dźwiga ją w sobie, niczym archeolog znalezisko w taczce. Nikogo by nie okradł, nie oszukał, choć chętnie trafiłby szóstkę w lotka, byle tylko wysłanie kuponu przecenić o połowę. Nigdy nie zszedłby na dno, a ja tak. Niekiedy dobrze jest zahaczyć o półświatek, lubię takie doświadczenia, choć ostatnio nie miewam okazji. Dzięki temu do dzisiaj kłaniają mi się jakieś niekoniecznie osiedlowe menelki, albo niechciani bohaterowie z czasów szkolnych, bądź dawnego blokowiska. Nie mogę sobie wyobrazić Tomka, by zagrał z kumplami w ostrzejszego pokerka, gdzie czasem na szalę trza zaryzykować miesięczny prowiant. Już nie mówiąc o bezpardonowym kantowaniu. Co w przypadku gry w pokera jest wręcz obowiązkowe. Inna sprawa, że ja nawet w szachy lubię zagrać o coś, bo z durnot "w rozbieranego" dawno wyrosłem. I raczej, nie "zagrać", a "grywałem", wszak z hazardu podobno się wyleczyłem.
W tym momencie postawię kropkę. Zostawmy coś na później. Coming soon...


P.S. Ci, którzy po ostatnim Nawiedzonym nie poszli zbyt szybko spać, mogli na początku Nocnika posłuchać Tomka na żywo. Padły podziękowania, do tego Tomek zaserwował lubiane piosenki Heather Novy, Asii oraz Budki Suflera. Kto do tego momentu dotarł, otrzymał swoisty już dzisiaj rarytas.


Tomek podczas ostatniej audycji podarował mi taki oto t-shirt....
... o słusznym rozmiarze. I co można dostrzec, Nawiedzone Studio znają tez na Haiti :-)




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"