Porusz stołem, a nożyce się odezwą - można by rzec. Moje wspominki koncertowe dały podwaliny pod kaskadę pomysłów - z Państwa Szanownych strony. Bardzo się cieszę, ale tak na żądanie - nie da rady. Na żądanie to tylko przystanki autobusowe. I to aż dwa na mojej codziennej drodze do roboty. O czym szczególnie z uporem maniaka przypomina ten cholerny komunikacyjny lektor, którego szczerze nie cierpię. Wielkie dzięki dla kierowców pojazdów, którzy reagują na niego podobnie, maksymalnie delikwenta przyciszając. Wracając jednak do tematu.... lato to chyba niezły czas na przypominanie ważnych koncertów, wszak większość z nich, w sensie dużych plenerowych, odbywa się właśnie na przełomie wiosny i lata. Wczoraj Słuchacz Przemek napomknął o poznańskim Eltonie Johnie (oł dżizes, to już dwadzieścia dwa lata), a mój szanowny realizator Tomek dołożył hasło Bon Jovi (przed czterema laty) w Gdańsku. Na podstawie tylko tych wydarzeń widać, jaki ten czas niemiłosierny.
Z Eltona Johna najbardziej pamiętam początek przedstawienia, ale może notatki rozsuną firankowe story pamięci. Koncert zaplanowany na godzinę 20.00 rozpoczął się o 19.59. Nie zdążyłem jeszcze obejść korony i zejść pod zegarem na boiskową płytę, a tu już Maestro z całym teamem dali po instrumentach. Hmmmm, tylko proszę nie pytać o pierwszy utwór. I don't remember, jestem już starszym panem, który w tym celu musi wieczorem odwiedzić domowy biletowy klaser. Ale sprawdzę, i dam znać. To była trasa "Made in England". Świetna płyta, więc i także dobry przyczynek ku udanemu koncertowemu repertuarowi. Ciekawostką niech będzie cena biletu - 35 zł, co przy ówczesnych cenach kompaktów (nowości ok.45 złotych/szt.) było daniną uczciwą i na każdą kieszeń. Dzisiaj organizatorzy zdzierają maksymalnie, a i artyści pragną wyjść na swoje, skoro ich płyty kiepsko schodzą.
Na trasie Poznań-Świecko, na jednym z przystanków autobusowych przez kilka lat nie zerwano plakatu reklamującego poznański show Eltona. Szkoda, że nie był to czas smartfonów, na pewno na dowód zapewnień ustrzeliłbym fotkę.
Wciąż miga mi przed oczyma Asia z mężem, jakże szczęśliwa po tamtym koncercie. Wówczas jeszcze zdrowa, pełna sił i cudownie uśmiechnięta. Nie wiedziała, że za niedługich kilkanaście lat tak wielu będzie ją opłakiwać. No, może poza mężulkiem, który szybko znalazł nową pocieszycielką i zmajstrował trzeci brzuszek na nową szczęśliwszą drogę życia.
To nie była pierwsza wizyta Eltona Johna w naszym kraju. Artysta dał już u nas kilka koncertów w połowie lat osiemdziesiątych, jednak żaden z nich nie zakotwiczył w Poznaniu. Na trasie stanęły Gdańsk, Katowice i Warszawa. Było to w czasach poprawnej płyty "Breaking Hearts", ale przecież chwilę wcześniej muzyk wydał "Too Low For Zero", a na niej świeciło "I'm Still Standing". Kapitalny numer. To ten z roztańczonym plażowym klipem i okazałymi paniami-szpileczkami. Musiał u nas także z impetem to zaśpiewać. Jego ostatnia ub. roczna "Wonderful Crazy Night" też przecież świetna, ale odnoszę wrażenie, że kompletnie przeszła bez echa. Przynajmniej u nas. Być może docenią ją niebawem uczestnicy lipcowego koncertu w sopockiej Operze Leśnej.
Z kulisów Nawiedzonego Studia wyjawię szanownym Państwu wczorajsze naprawdę nieumyślne trzy szóstki. Otóż... bo mam taki zwyczaj zapisywania numerków piosenek na karteczce. Dzięki temu realizator unika pomyłek i złych zasłyszeń. Bo stoi, jak byk napisane, że teraz gramy "szóstkę". Kawałek się kończy, realizator płyta odkłada na bok i lokuje następną, a na karteczce kreślę kolejną cyfrę lub liczbę. I wczoraj los tak chciał, że pod rząd zagrały trzy szóstki. Na co nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie Tomek. "Zobacz Andrew, trzy razy zagrałeś szóstki". I tak: Bryan Ferry "Knockin' On Heaven's Door" - szósty na "Dylanesque", następna szóstka ze "Stranded" Roxy Music - mój ulubiony "A Song For Europe", no i na dobitkę Amanda Lear z szóstym "Blue Tango" - w zestawie "Amanda '98 - Follow Me Back In My Arms". Proszę dać wiarę, nie zaplanowałem tego. Ze mnie po prostu już taki diabeł. Jak też lewak, komunista i złodziej.
Muzyka na dziś: cała płyta Cigarettes After Sex "Cigarettes After Sex". Genialna! Kręci się już czwarty raz. Nie mogę się nasłuchać tego pełnowymiarowego debiutu Amerykanów. Choć ci przecież mają już na koncie płytkę o podobnym tytule - sprzed pięciu lat. Ale tamto wydawnictwo, to tylko cztero-utworowy mini album, nie mający zresztą pokrycia z tracklistą tego longa. Kurcze, ale doznałem szoku, gdy słuchałem go po raz pierwszy. Bo autentycznie nie wiedziałem, a pomyślałem, że śpiewa baba, tylko mi coś do niej nazwisko nie pasowało - Greg Gonzalez. A to dziad, jak z kuriera wycięty. I śpiewa obłędnie. Delikatnie, wrażliwie.... choć nieklimaciarze dokopią, że zniewieściale. Ale co tam nieklimaciarze, kogo oni obchodzą. Na drzewo, banany prostować. Po ślicznej shoegaze'owej płycie powrotnych Slowdive, mamy chyba do czynienia z płytą jeszcze piękniejszą. Ach... ale ten dwa tysiące siedemnasty zaskakujący. Niech trwa, nie zatrzymujmy rozbujanej machiny.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"