sobota, 17 czerwca 2017

facet z muszką

Znudziło mi się zbieranie płyt, noszę się z zamiarem wyprzedaży kilkutysięcznej kolekcji - usłyszałem od pewnego sporo młodszego człowieka. Bo mi przeszło, bo już mnie nie kręci... Jak to, i tak za jednym pociągnięciem spustu trzask prask? - zapytałem. Da się tak jednego dnia zerwać z wszystkim, co dotąd kochaliśmy? - zastanawiam się. Pamiętam, jak wiele wiele lat temu, pewnego dnia, gdy dopadła mnie niemoc, i też jakaś taka rezygnacja, coś podobnego oświadczyłem koledze/przyjacielowi. Dodam tylko, że przez moment naprawdę w to wierzyłem. Kolega szybko sprowadził na ziemię, rzekłszy coś w rodzaju: "No i co ty sobie wyobrażasz, że co, że za czas jakiś przyjdę do domu Maseła na wódkę, a w pokoju pustka - bez płyt, bez muzyki - nic, tylko niepokojąca cisza. Tam jakiś kwiatek, gdzie indziej na ścianie tandetna reprodukcja Damy z Łasiczką, szafa z ciuchami....". Szybko oczyma wyobraźni przeniosłem słowa kolegi na realistyczny grunt i od razu mi przeszło. Nigdy już takich myśli nie dopuszczałem do siebie. Spróbowałem na owego jegomościa podobnie podziałać. Zobaczymy, może powróci do żywych. W ogóle zresztą ostatnio napotykam na ciekawe indywidualności. Z innym dżentelmenem powspominaliśmy słynny koncert Rogera Watersa ze świeżo wówczas wyzwolonego i zjednoczonego Berlina. Tyle, że ja się wydarzeniu przyglądałem w telewizji, a facet tam naprawdę był. Inna sprawa, że kompletnie nie pamiętał Van Morrisona, Bryana Adamsa czy Scorpionsów. Tak przeżywał uczestniczenie w wysokim rangą spektaklu, jak też cisnęła go w serce świadomość, że nad wszystkim czuwał jego idol Roger Waters, że co tam inni. Też tak można. Da się to jednak wytłumaczyć. Otóż, w maju 1999 roku otrzymałem zaproszenie na poznański koncert Michaela Kamena. Koncert odbywał się wówczas w ramach Festiwalu Muzyki Filmowej, którego właśnie startowała w grodzie Przemysła pierwsza edycja. Jak wiemy, niestety przegraliśmy ten festiwal, który ostatecznie w następnej edycji powędrował do Warszawy. Trudno się jednak dziwić, skoro niewielkich gabarytów Teatr Wielki przy ul. Fredry, świecił wówczas w jednej trzeciej pustkami. A Michael Kamen - wiadomo - potęga. Jedna z najjaśniejszych gwiazd i autorytetów kompozytorskich, gość od muzyki filmowej, ale i od Pink Floyd - że tak w skrócie. Dążę jednak do tego, że w tamtym czasie na wieść o udziale w tym (jak się okazało) niesamowitym show, wcale nie na Kamena myśl ucieszyłem się najbardziej, a na występ specjalnego gościa. A był nim facet w dobrze skrojonym fraku, w jak zawsze najstaranniej uprasowanej koszuli, którą zdobiła jeszcze bardziej elegancka muszka, a ta swą lekkością przylegała do najsztywniejszego kołnierzyka w okolicy - Bryan Ferry. Zaśpiewał on tylko "Jealous Guy", "Avalon" i "Let's Stick Together", ale byłem przeszczęśliwy, podczas gdy dla wielu zgromadzonych na widowni był to jakiś tam pan nikt, ewentualnie na zasadzie: kojarzę go, tylko nie wiem skąd?
Jako, że w tamtym czasie troszkę w związku z tym wydarzeniem pomagałem w dystrybucji biletów, pani organizatorka zaprosiła mnie pewnego dnia do gabinetu, celem wręczenia zaproszenia. I nikt nie wiedział, że będzie Bryan Ferry, bo to miała być niespodzianka, a ja się dowiedziałem. Nie mogłem się tylko przed nikim wygadać - i się nie wygadałem. To miała być wisienka na torcie, a może i nawet swoisty szok. Ale chyba z dużej chmury mały deszcz. Szok byłby dla mnie, gdybym wcześniej się nie dowiedział.
Czułem zażenowanie nikłą frekwencją. Nie mogło być gorszej na tak obsadzonym koncercie. I choć nigdy wcześniej nie byłem namiętnym wielbicielem Michaela Kamena, to czułem zaszczyt i podziw dla mistrza batuty. Inna sprawa, że z Kamenem zagrali jeszcze, poza samą orkiestrą, nawet utytułowani muzycy rockowi, m.in: perkusista Andy Newmark (ten od Davida Gilmoura, Davida Bowiego czy Johna Lennona), bądź gitarzysta Phil Palmer (znany choćby ze współpracy u boku Erica Claptona, Tiny Turner, Boba Dylana czy Dire Straits). Kamen pomiędzy wierszami wykonał nawet temat do Gwiezdnych Wojen. Niebawem (trzy/cztery lata później) nagle zmarł.
Oj, działo się w maju '99 w moim pięknym Poznaniu. I tylko żal, że odpuściłem występy Chucka Mangione, Vladimira Cosmy i Maurice'a Jarre'a.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"