czwartek, 15 czerwca 2017

SLOWDIVE - "Slowdive" - (2017) -










SLOWDIVE
"Slowdive"
(DEAD OCEANS)
****1/2





Powrócili po upływie dwóch dekad w oryginalnym składzie. W tym, w którym zrealizowali dwie pierwsze płyty, z moją ulubioną "Just For A Day" na czele oraz "Souvlaki" - powszechnie uznaną za najlepszą.
Najnowsze, zaledwie czwarte dzieło, zatytułowali po prostu "Slowdive". Zupełnie, jakby zapragnęli rozpocząć historię od początku. A przecież w swej twórczości nawet na moment nie odeszli od wypracowanego stylu. To nadal shoegazowy rock, któremu kształt nadali wcześniejsi Cocteau Twins, a po którym to już później wielu chętnie stąpało. Czy to nie wydaje się niezwykłe, że powrót Slowdive wzbudza obecnie u nas większe zainteresowanie, niż cała pierwotna działalność z okresu 1989-1995? W czasach, kiedy na wyspiarskich rankingach płytowych Slowdive zdobywali należny szacunek, u nas słuchano ich nieśmiało. Pamiętam, gdy emitowałem w swoich audycjach nagrania z pierwszych dwóch płyt, a słuchacze wpadali w błogostan, prosząc o więcej i więcej. U nas radio ich niemal zupełnie nie grało, a do epoki wszech internetu, była jeszcze droga daleka. Dzisiejszy (tj. od 2014 r.) powrót Slowdive nosi się rangą zespołu kultowego, niczym Joy Division, których także w słusznym czasie słuchały u nas jednostki. Chyba dobrze, że tak jest, to daje nadzieję, że każda ciekawa twórczość nigdy nie przepadnie w mgielnych zaroślach.
Ekipa śpiewającego tandemu Neil Halstead - Rachel Goswell, tworzy ten sam niepowtarzalny klimat, co dawniej. Ich wrażliwość, subtelność i delikatność zarazem, gdzieniegdzie podlana nowofalowością, nie tylko przykuwa uwagę, ale w cudowny sposób wprowadza odbiorcę do odrealnionej sennej krainy. Dlatego nie bardzo potrafię sobie wyobrazić ich muzykę w festiwalowej otoczce. Twórczość tej wyjątkowej grupy wymaga skupienia, refleksyjnej oprawy, gdzie jej zatem do rozentuzjazmowanych tłumów.
Całość otwiera "Slomo". Kompozycja marzenie. Z delikatnymi partiami gitar, których subtelność wydaje się błoga i bezpieczna. Zupełnie jak w pełnym barw śnie. No i jeszcze do tego śpiew niesamowitej Rachel Goswell. Ta blisko 7-minutowa piosenka brzmi niczym zagubiony skarb z sesji do "Just For A Day". Tak tak, to jak najbardziej staroświeccy Slowdive. Jednak, aby tak zabrzmieli, czuwał nad nimi większy sztab inżynierów dźwiękowców i ich asystentów, niż liczebność samego bandu.
Na drugi rzut pojawia się troszkę mocniejszy i z lekka podlany nowofalową żarliwością "Star Roving". Jak przystało na zespołowe preferencje, także rozmarzony i tajemniczy. Neil Halstead swą hipnotyzującą głosową barwą idealnie wbił się w nastrój tej całościowo świetnej kompozycji.
I w zasadzie w tym miejscu mógłbym zakończyć analizę, ponieważ pozostałych sześć nagrań nie wyłamuje się z wypracowanej latami konwencji. Jest jednak zbyt wiele smaczków, by pozwolić sobie na ich pominięcie. W "Don't Know Why" Rachel śpiewa w stylu rozpędzonej nieco Elizabeth Fraser, i gdy wydaje się, że już tak będzie do końca, jej temperament studzi Neil, po czym jednak wokalistka Slowdive ponownie podąża zainicjowaną ścieżką lubianych barw. Ależ się tej płyty słucha. Aż strach pomyśleć, że za oknem naprawdę widnieje realistyczny świat. Że znowu w nim ktoś kogoś przeklnie, a gdzieś dalej inny nieszczęśnik bombę podłoży, a tam brat brata nożem dźgnie. Gdyby takiej muzyki starczało dla każdego, być może wszystko wyglądałoby inaczej.
Wreszcie dochodzimy do prawdziwego przeboju - "Sugar For The Pill" - zupełnie nie dziwi mnie, że wybrano go na jednego z dwóch singli. Lecz jeśli komuś w tej materii mało, niech na chwilę zatrzyma się na numerku 6. "No Longer Making Time" - to blisko 6-minutowe piękno z porywającym refrenem, które przy odrobinie szczęścia, być może także spotka przebojowy los. Dla fanów grupy na pewno, ale dobrze by było, gdyby usłyszeli wszyscy.
Troszkę mniej dostrzegłem dla siebie w "Go Get It". Już wiem, chyba nie bardzo służą mi te zgrzytliwe brudne brzmienia. Za to wcześniejszy "Everyone Knows" znowu intryguje. Na pewno za sprawą anielskiej Rachel, ale i fascynujących "szurających" gitar, tworzących własne pozaszablonowe torowiska. No i jeszcze finał... najdłuższy w zestawie 8-minutowy "Falling Ashes". Tylko na dwugłos Rachel i Neila, plus pianino i nienachalna elektronika. Najwolniejszy fragment płyty i zarazem upragniony oddech po kaskadzie emocji.
Nie spodziewałem się płyty po ich powrocie w ogóle. A już szczególnie TAKIEJ. Myślałem, że skończy się na kilku koncertach i wszyscy zapomną o sprawie. Brawo zespołowi fani, bo to wy ich namówiliście do powrotu.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"