środa, 28 czerwca 2017

nowe się wdraża

Nie jestem serialowy. Nie wciągają mnie jakiekolwiek nawet krótsze tasiemce, ale przyznam: połknąłem haczyk na tytuł "Geniusz". Przeoczyłem jego pierwszy rzut, więc oglądam z edycji powtórkowej. Fabularna rzecz o Albercie Einsteinie, choć emitowana na dokumentalnym National Geographic. Nie dziwi mnie wokół filmu ogromna kampania promocyjna, bo całość z rozmachem, a co ważne: fajnie powpychane tu i ówdzie teorie oraz przemyślenia tego znienawidzonego przez faszyzm żydowkiego fenomena. Wszystko przełożono na ludzki język. Chyba każdy powinien dać się wciągnąć. Nic straconego dla ewentualnych spóźnialskich, Naszynol własne produkcje emituje do ostatniego tchu.
W niedzielnej (zawsze do obiadu, i jedynej oglądanej w TVP) "Familiadzie", dostrzegłem manipulację i nierzetelność. Dobra zmiana nie tylko będzie wypaczać tok współczesnej podręcznikowej polskiej historii, ale nawet w tego typu swobodnych telewizyjnych zabawach, jak teleturnieje, wywabi oczywistości. W kategorii "słynny polski reżyser" na szczęście nie zabrakło Andrzeja Wajdy, Stanisława Barei czy Krzysztofa Kieślowskiego, natomiast pod wątpliwość poddałbym Krzysztofa Zanussiego (do którego osobiście nie mam nic a nic) na rzecz niesprzyjającym obecnemu obozowi władzy: Romana Polańskiego czy Agnieszki Holland. Oczywiście Kazimierz Kutz też bez szans. Zwróciłem na to uwagę, a jako niespecjalnie spostrzegawczy zakładam, że nie tylko ja. Nie zdziwiłbym się, gdyby w kategorii "słynny polski aktor" zabrakło Daniela Olbrychskiego, a w górnej części rankingu stanął Jerzy Zelnik.
Podczas dzisiejszej wizyty na Poczcie oślepiła mnie oszałamiająca oferta modnej patriotycznej literatury. Nic, tylko żołnierze wyklęci, patrioci, ziemie odzyskane lub utracone (do wyboru), i jeszcze kilka tym podobnych. Nawet dla dzieci odpowiednie kolorowanki patriotyczne. Niby nic w tym złego, wszak patriotyzm to wielka sprawa, jednak chyba nie ten z ostatnich czasów postrzegany niechęciami do inności kulturowej. Przez pryzmat lania po gębach wszystkich o odmiennym kolorze skóry czy innej religii. Dobrze byłoby u młodych ludzi kształtować patriotyczne cechy, ale nie poprzez wrogość.
Niedawno obejrzałem dokument o polsko-niemiecko-austriackim aktorze Igo Symie - znanym amancie przedwojennego kina. Skusiłem się szczególniej z uwagi na produkcję manipulacyjnej Telewizji Republika. Byłem ciekaw, jak przedstawili sylwetkę tego, bądź co bądź, kolaboranta na rzecz III Rzeszy. Panowie w krótkim materiale na każdym kroku z odpowiednim zacięciem podkreślali jego niechlubne zasługi, a przede wszystkim z pełnią pasji dokładali, że zdrajca, więc trza było zastrzelić. O tym fakcie w kilkunastominutowym materiale było więcej, niż o samych kinowych "zasługach" Syma. Ani słowa o tym, że facet z trójobywatelstwem tak naprawdę bardziej czuł się Niemcem, niż Polakiem. Panowie nawet nie rozwinęli wątku, który choć kapkę byłby na obronę Syma, że facet w początkach wojny jednak pomógł kilku uciemiężonym Polakom. Szkoda, że historia często bywa jednostronna, a przez to brutalnie nieobiektywna. Oczywiście Igo Sym przegiął pałę, gdy z kilkoma innymi polskimi aktorami zagrał w hitlerowskiej produkcji "Heimkehr" (Powrót do Ojczyzny), nad której propagandową stroną stał sam Heinrich Himmler. Zakazany to film, zarówno w Polsce, jak i w sprawczych Niemczech, którego u nas nie wolno za nic pokazywać, a w Niemczech jedynie po stosownej prelekcji. To ten obraz, w którym m.in. zagrał wuj Marka Kondrata. Po wojnie zresztą skazanego na infamię, choć z czasem mu odpuszczoną, ponieważ aktor udowodnił, że nie zrobił tego dla pieniędzy czy sławy, a z racji uchronienia w rodzinie pewnej żydówki (nie pamiętam, żony lub kogoś równie bliskiego).
Igo Sym źle skończył, reszta przeżyła. Jakiś wojskowy podziemny sąd wydał na niego wyrok śmierci, który wykonano niedługo po wprowadzeniu "Heimkehr" do kin.
W minioną sobotę nie czułem się najlepiej, przez co odpuściłem koncert Laibach. Z niewielkim zresztą żalem. Jakoś nigdy nie byłem miłośnikiem ich twórczości. Industrial na dłuższą metę źle na mnie wpływa. Pamiętam Laibachowskie dawne przeróbki Beatlesów czy Rolling Stonsów, a nawet przełożony na mechaniczną nutę przebój austriackiej grupy Opus "Life Is Life". Ten ostatni ponoć u nas zagrali. Tak więc, na niedawne zapytania, czy mi nie szkoda, odpowiadam: nie.
Ostatnio zasłuchuję się uroczym pełnowymiarowym debiutem Cigarettes After Sex. Muzyka do bólu przewidywalna, niespieszna i eteryczna, przy tym równocześnie wciąga, intryguje, zaciekawia... Słucha się tego z nieukrywaną przyjemnością.
My tu o takiej twórczości, a telewizja rządowa urządza galę disco polo, by misyjnie poprawić w narodzie gust - za abonamentowy haracz. Jeszcze dwa i pół roku, musimy przetrwać.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"