FINAL CONFLICT - "Return Of The Artisan" - (GAOLHOUSE RECORDS) - **1/2
Na początku lat 90-tych była to jedna z moich ulubionych grup uprawiających rocka artystycznego. Ówczesna eksplozja w ogóle dała nieźle popalić. Zespoły takie jak: Chandelier, Deyss, Jadis, IQ, Pendragon, Cyan, Men Of Lake, Aragon czy właśnie Final Conflict, nagrywały takie płyty, że serce nie nadążało nad przypływami emocji.
Final Conflict kupili mnie bez reszty swoimi dwoma pierwszymi, i zarazem arcypięknymi dziełami: "Redress The Balance" oraz "Quest". Być może i często niedoskonałymi brzmieniowo, za to zagranymi z polotem i wielkim uczuciem. Panowie Andy Lawton i Brian Donkin śpiewali niczym w transie, a reszta "orkiestry" cięła takie motywy i melodie, że mogli nawet zawstydzić gigantów gatunku. Niestety przyszedł czas, w którym muzycy doszli do wniosku, że należy dokończyć edukację. Obiecali fanom, że kiedy zdobędą dyplomy wyższych uczelni powrócą. Jak powiedzieli tak zrobili. Panowie wydorośleli, pewnie i jeszcze bardziej zmądrzeli, przez co postanowili wszystko udoskonalać, i to zapewne niestety zaowocowało już tylko przeciętną następną płytą, jaką była "Stand Up". Pojawiła się ona po długiej 5-letniej przerwie, w 1997 roku. Fakt, czasy były już nieco mniej przychylne takiej muzyce, od tych z neo-progresywnej eksplozji z początku dekady, ale piękne płyty Marillion czy Pendragon wciąż spotykały wielu nabywców. Niestety, dwa późniejsze dzieła F.C. "Hindsight" i "Simple", okazały się jeszcze mniej interesujące. Mimo wszystko, fani w naszym kraju, jak żadni inni na świecie, wciąż rozpieszczali grupę, co w konsekwencji doprowadziło nawet, że w podzięce dla nich, wydano album koncertowy z Polski (także jako DVD).
Po kolejnej długiej przerwie (aż 6 lat!) grupa ponownie przystąpiła do nagrania premierowego materiału, co właśnie niedawno zaowocowało pełnym studyjnym albumem.
Przykro mi to pisać, ale ta oryginalna niegdyś grupa, mocno coś sprzeciętniała. Dzisiaj można ją postawić obok wielu drugo, a nawet trzecioligowych kapel (tak, kapel - to właściwe określenie), nie słysząc jakiejś specjalnej różnicy.
"Return Of The Artisan" rozpoczyna intro "The Calling", którego konsekwencją jest mało interesująca kompozycja "The Mechanic". Zahacza ona co prawda z lekka o klimaty spod znaku The Alan Parsons Project, Eloy czy nawet Pink Floyd, lecz jest tak nieudolnie skonstruowana, że nawet pojawiająca się ładna partia gitarowa zosataje jakoś tak raptem wyszarpnięta, niczym niechciana wyrwa z błogiego snu. Utwór, który nic po sobie nie pozostawia. Nie intryguje, nie pieści, a daje tylko o sobie szybko zapomnieć.
Niemal tak samo jak następna w kolejności 2-minutowa klawiszowa miniatura "The Spark", której dostojności miała zapewne dołożyć skromna symfoniczna aranżacja, a której po prostu nie dołożyła.
Dopiero czwarty utwór "Hopes And Dreams" daje promyk nadziei na uratowanie honoru tegoż albumu. No i wreszcie! - aż chce się krzyknąć. To jest właśnie ten śpiew, to jest to budowanie napięcia, to jest ta melodyka, to jest ten nastrój. Od razu można sobie uświadomić, że cały wcześniejszy fragment płyty ląduje na straty, bo teraz Final Conflict grają jak od nich oczekiwałem. Duża zasługa świetnej współpracy ścielących łoże instrumentów klawiszowych i malowniczo dogrywającej gitary. Takiej w stylu niezapomnianych popisów Steve'a Rothery'ego, za dawnego Marillion. Prawdę powiedziawszy, to druga część "Hopes And Dreams" jest w ogóle najwspanialszym fragmentem albumu. A i przy okazji, chyba także najładniejszym utworem od 1992 roku.
Następny "Around About" już z góry jest rzucony na pożarcie, ale i on trzymałby fason, gdyby nie fatalnie wykrzyczany refren, który kompletnie nie pasuje do ślicznej zwrotki i ponownie wspaniałych partii klawiszowych Steve'a Lipca. Chyba w ogóle najlepszego muzyka na tej płycie.
Ale to nie koniec jeszcze tego dobrego, albowiem tak się złożyło, iż co najlepsze, grupa akurat umieściła w samym sercu dzieła. Utwór "Babylon", choć daleko mu do arcydzieła, przykuwa uwagę, a nawet z lekka hipnotyzuje swym sennym i rozmarzonym klimatem. Ponownie na pierwszy plan wysuwają się ciekawe partie klawiszowe, ale i także natchniony półszeptem śpiew, któremu gdzieniegdzie towarzyszą chórki jakby z nocnych mar. I jeszcze w ostatniej minucie do głosu dochodzi porywająca gitara.
Po takich kilku utworach człowiek jest skłonny zawyżyć ocenę całości i wybaczyć wiele grzechów, jednak trzy ostatnie utwory są tak słabe, że nawet nie wiem co o nich napisać. "Harlequin" robi wrażenie nieukończonego, a do tego posklejanego z różnych przypadkowych strzępów. "Keeper Of Conscience" razi z do znudzenia powtarzanymi słowami "...keeper of conscience...". Już pomijam, że brak tu czegokolwiek. Posłuchanie tego nagrania ze stosowną uwagą i szacunkiem, wymaga od odbiorcy wielkiego poświęcenia. Coś nieprawdopodobnie okropnego jak na taki niegdyś piękny zespół.
No i pozostał nam już tylko finał. Za to aż 10-minutowy. Co w sumie nie powinno jakoś dziwić, gdyż grupa miała już takie dłuższe kompozycje w przeszłości. Z jednym zastrzeżeniem, w tamtych działo się tyle, że słuchacz pragnął by się nie kończyły. W finałowym i tytułowym zarazem "Return Of The Artisan" dzieje się niby także całkiem sporo, lecz brakuje mu dramaturgii chwalebnych poprzedników. A tak po prawdzie, to brakuje niemal wszystkiego, gdyż pojedyncze i nawet czasem ładne wtręty gitary czy klawiszy, nie uczynią z całościowo miernej kompozycji dzieła wiekopomnego.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl