środa, 12 września 2012

LYNYRD SKYNYRD - "Lost Of A Dyin' Breed" - (2012) -

LYNYRD SKYNYRD - "Lost Of A Dyin' Breed" - (ROADRUNNER RECORDS) -  ***1/2



Po pierwszych dwóch-trzech przesłuchaniach tej płyty, daleki byłem od zachwytu nad nią. Ano właśnie. Każdy wpadnie w tę pułapkę, kto nie posłucha jej trochę więcej. Z początku zamazane kolory, które jednak nabierają ostrości wraz z upływem czasu.
Nie znajdziecie tutaj tak czarującej country-rockowej ballady, jaką była na poprzednim albumie "God & Guns" kompozycja "Gifted Hands". Kto wie, może i najpiękniejsza u Lynyrd Skynyrd w ogóle, na przestrzeni ostatnich 35 lat. Czyli od czasu tragedii, jaka wówczas napotkała zespół. Przez co zresztą grupa nie mogła się długo odbudować.  No, ale takie utwory to pisze się czasem tylko jeden raz w życiu. Pomijając fakt, że Lynyrdzi "takich utworów" troszkę przecież na koncie posiadają ("Free Bird", "Sweet Home Alabama", "Call Me The Breeze" - chociażby!).
Nowe dzieło Lynyrdów rozpoczyna się nagraniem tytułowym. Zwyczajnym i jakoś niespecjalnie szczególnym. Podbarwionym hard rockiem, podanym na typowo country'owo-bluesową nutę. Mając za zadanie być typowym rozgrzewaczem, i wypełniając tę rolę. Jednak nie pozostawiając w pamięci niczego po sobie.
Cała zabawa rozpoczyna się wraz z drugim "One Day At A Time". Tutaj gitary chodzą zadziornie, niczym we wspomnianym powyżej "Call Me The Breeze". Tyle, że jakby w nieco spowolnionym tempie. Świetna to i bardzo chwytliwa melodia, a do tego podana z hard rockowym zadziorem. Pikantnie i wykwintnie zarazem. Hit, aż się patrzy! Taki do nieustannego słuchania.
Równie efektownym, ale jakże innym jest następny "Homegrown". Jego pazur, aż pozostawia krwiste pręgi na ciele słuchacza. Johnnie Van Zant śpiewa z tą lubianą przeze mnie chrypką. A kiedy dochodzi do refrenu, to jeszcze jego głos zostaje fajnie zniekształcony vocoderem. Co dodatkowo dodaje smaku. Świetny utwór - co tu dużo mówić. Po nim następuje ballada "Ready To Fly". Taka o potrzebie wzniesienia się niczym ten biały gołąb z albumowej okładki, który wyzwala się z niewoli, i udaje się na spotkanie gdzieś tam wysoko, z kimś bardzo bliskim. Kolejna piękna melodia, bardzo rozmarzona, dodatkowo jeszcze przyozdobiona czarującą partią gitary solowej, pojawiająca się gdzieś tam w środku, w towarzystwie pianina i smyczków.
Wymarzony początek albumu, można by rzec. Lecz później, przez chwilę, nie dzieje się na nim zbyt wiele szczególnego. Utwory "Mississippi Blood" czy  "Good Teacher", są nazbyt monotonne i takie trochę rąbankowe. Ratuje je w zasadzie tylko kunsztowny warsztat muzyków. Warto jednak przez nie przejść, by docenić kolejną ładną Lynyrdową balladę, jaką jest "Something To Live For". Prosty to utwór, o wyrazistym refrenie, takim do wspólnego śpiewania. Mógłby spokojnie zostać zaśpiewany przez Jona Bon Joviego, czy nawet Bruce'a Springsteena, jednak w ustach Van Zanta brzmi najjaśniej.
Dobrze, że ta płyta jest tak bardzo urozmaicona. Przez to bardzo wciąga , a i odkrywa wiele zarazem.
W dalszej części albumu mamy jeszcze kolejnego rasowego kopniaka w utworze "Life's Twisted", z tnącą gitarą rytmiczną i wijącą się wokół niej gitarą solową, nie ustępującą na krok.
"Nothing Comes Easy", fajnie się rozpoczyna. Wspólne gradobicie organów, basu i gitary, obiecują pełnię szaleństwa, ale niestety wszystko kończy się na bardzo przeciętnej kompozycji, o której szybko wszyscy zapomnimy. Wspaniały za to jest następny numer "Honey Hole". Rozpoczyna się jak jakaś kolejna manifestacja pokojowa, poparta ładnymi akordami gitar i organów. Zapowiada się przez chwilę na typową Allmanowsko-Lynardowską balladę, ale jednak krótki jej refren, dosłownie wgniata z siłą prasy hydraulicznej. A i ładnie tworzą tutaj muzycy ze sobą dialogi gitarowe. Nie da się przy tej kompozycji zrelaksować, ani również poszaleć pełnią ciała, jednak słucha się tego bardzo miło.
Posiadając podstawową wersji albumu, pozostaje nam jeszcze tylko jedna kompozycja. A jest nią country'ująca ballada "Start Livin' Life Again". Nie tak piękna muzycznie jak ta finalizująca poprzednią płytę, za to mająca pozytywne przesłanie. O tym, by zwracać w życiu uwagę na rzeczy istotne, i być bliżej Boga, niż pieniędzy.
Wersja specjalna "Lost Of A Dyin' Breed" zawiera jeszcze cztery utwory. Niezłe i typowe dla stylu grupy, ale na pewno nie jakoś szczególnie powalające. Mnie najbardziej z tychże dodatków spodobał się "Sad Song". Zresztą, to właśnie dla niego nie należy rezygnować z tej bogatszej edycji. To kolejna ballada przyprawiona na ostro, ze wszystkimi akcentami brzmienia grupy, jak i jej wymiatania. Bardzo fajna - po prostu. Jak i ta płyta. Na pewno nie tak wspaniała jak prawie w całości "God & Guns", ale co najmniej w połowie jej dorównująca.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl