GLENN FREY - "After Hours" - (NFA / UNIVERSAL) - ***
Glenn Frey, to jeden z dwóch najsłynniejszych Eaglesów, tuż obok Dona Henleya. Nie umniejszając zasługom Joe Walshowi, Don Felderowi czy pozostałym "Orłom"... Spróbował w życiu już chyba wszystkiego - rock'n'rolla, ballady, country, a i nawet kilku piosenek tanecznych - teraz przyszedł czas na retro.
Już tak się ostatnio porobiło, że co uznany artysta podchodzi pod sędziwy wiek, to od razu próbuje sił w muzyce swych "ojców". Uczynili tak choćby Bryan Ferry, Rod Stewart czy ostatnio także Sir Paul McCartney. Każdy próbuje sprawdzić się w roli Franka Sinatry, Binga Crosby'ego, Tony'ego Bennetta czy Nat King Cole'a. Nie wszystkim to artystycznie dobrze służy, lecz jak do tej pory, wszyscy "wychodzą na swoje".
Z nowego dzieła Glenna Freya "After Hours", nie ucieszyłem się aż tak, jak to miało miejsce dwadzieścia lat temu, za sprawą pięknej płyty "Strange Weather" (ostatniej solowej Freya jak do tej pory!), bądź jak z Eagles'owych piosenek-killerów - z "New Kid In Town" czy "Heartache Tonight" na czele. Jednak dlaczego by nie spróbować czegoś "nowego"?
Glenn Frey podszedł do sprawy (czytaj: nowego wyzwania) bardzo serio. Zaprosił do udziału w nowej sesji wielu instrumentalistów. Stąd też poza podstawową sekcją rytmiczną (gitara, bas, perkusja), pojawiają się tutaj także: saksofon, trąbka, flet, afrykańsko-kubańskie bongos, tuby, puzony, pianino, klarnet, i kilka innych... Nagromadzenie takiej ilości instrumentów może zasugerować wielki rozmach , a nawet pewnego rodzaju przepych. Tymczasem jest zgoła odmiennie. Piosenki z "After Hours" grają delikatnie, leniwie, wręcz subtelnie. Nawet swingujący i rozkołysany "Route 66" (śpiewany niegdyś przez Nat King Cole'a, ale i przez Rolling Stonesów także!) idealnie nadaje się do jakiegoś jazzowego klubu, najlepiej w dżdżystą noc, gdzieś o czwartej nad ranem. Glenn Frey wzorowo jednak odnajduje się tutaj w sentymentalnych piosenkach retro, które z rozkoszą przytulają w tańcu dwa rozżarzone serca. A idealnie nadają się do tego jazzująco-symfoniczne songi, typu: "For Sentimental Reasons" (w latach 40-tych zaśpiewany przez Nat King Cole's , a także Ellę Fitzgerald) , bądź następujący po nim "My Buddy" (skomponowany przez Al Jolsona w 1922 roku).
Co tu dużo mówić, cały ten album posiada w zasadzie jednolity charakter, i zapewne znajdą się tacy, którzy swym zachwytem sięgną bram ekstazy, drudzy zaś zasną po pierwszych kilku minutach, nie dotrwawszy na przykład do pięknej partii saksofonu w "The Shadow Of Your Smile" (utworu śpiewanego niegdyś przez Tony'ego Bennetta - choćby). A propos dęciaków, tych możemy się nasłuchać do woli w nieznanej mi dotąd piosence "I'm Getting Old Before My Time" (autorstwa Uny Mae Carlisle, skomponowanej bodaj w okolicach lat 40-tych...?). Brzmienie trąbek, puzonów i kilku saksofonów, narzuca klimat rodem z epoki Glenna Millera, lub orkiestr z powojennej Warszawy, które akompaniowały w takim stylu chociażby młodemu Mieczysławowi Foggowi.
Polecam zwrócić uwagę jeszcze na Beach Boysowską przeróbkę piosenki "Caroline, No" - nie tak odległą notabene od oryginału, a przy tym równie uroczą. Ponadto pozwolę sobie jeszcze wysupłać z garniturowego rękawa Freya dwie kompozycje, które finalizują całą tę płytę. Pierwsza z nich to "Same Girl" - Randy'ego Newmana. Pochodząca, tak przy okazji, z jego bardzo udanej płyty "Trouble in Paradise" (1983). I jak to już się stało tradycją, kolejnego u nas kompletnie niedocenianego, a wręcz i nieznanego artysty. Co prawda oryginał jest genialny i nie do pobicia, lecz Frey także trzeba przyznać , że dał tutaj przysłowiowego czadu. Druga z wyróżnionych na końcu albumu przeze mnie piosenek, jest kompozycją samego Glenna Freya do spółki z Jackiem Tempchinem. Ten tytułowy numer, mógłby zostać klejnotem na ewenttualnej nowej płycie całego składu Eagles, gdyby tym chciało się takową zrealizować. Jednak na tejże Freyowskiej solówce, smakuje on chyba bardziej wybornie, niczym pięciogwiazdkowy koniak. Piękna melodia, niemal relaksacyjny ton, a do tego delikatność i uczucie jakim włada maestro - po prostu powalają!. Śmiem nawet twierdzić, iż nie musiał się wcale nasz mistrzunio bawić w przerabianie cudzych songów - mógł spokojnie sam rozpisać wszystkie nuty. Gdyby skomponował pełen materiał w stylu nagrania tytułowego, jestem przekonany, że powstałaby płyta co najmniej wybitna. Z pośpiechu zapomniałbym wyróżnić z piosenki "After Hours", snujące się, niczym pojedyncze krople deszczu pianino, i dochodzący nieco później do głosu klarnet. Frank Sinatra oszalałby ze szczęścia, gdyby anieli dali mu pośpiewać przy tak zestawionych na pięciolinii nutach.
Reasumując, otrzymaliśmy od jednego z "Orląt", kilka piosenek absolutnie zachwycających, ale i także kilka ot takich zwyczajnych. Lecz pewnym jest, że wszystko Frey i kompania, podali na swym dziele, w odpowiednim tonie i z dużą klasą.
Mimo to żywię nadzieję, iż przy następnej płytowej sesji, Glenn Frey zrzuci z siebie koszulę i krawat, na rzecz dżinsów, w których jak na moje r'n'rollowe oko, wygląda po prostu "poważniej".
P.S. Ze smutkiem dodam na koniec, iż powyższą zachętę do płyty "After Hours", sporządziłem na podstawie podstawowej edycji tegoż albumu. O wersji deluxe, z trzema dodatkowymi kompozycjami , dowiedziałem się w chwili kiedy byłem już "szczęśliwym" posiadaczem tejże uboższej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl